Uderzenie w gong i atawistyczne pojękiwanie oraz osobliwa przygrywka na meksykańsko brzmiącej trąbce, której towarzyszy potrząsanie tamburynem albo jakąś inną grzechotko-przeszkadzajką. Po niecałej minucie z wyłysiałego gąszczu początku wyłania się niewielki, szybki i zwinny drapieżnik – tytułowy Velociraptor! Czwarty krążek Kasabian, nie bez powodu zaczyna się oszczędnie – jest to pewnego rodzaju obietnica wynikająca z wyczucia. Tom Meighan mógłby nieskromnie powiedzieć: „żonglowanie pozorami nie zagrozi temu materiałowi”. Brytyjczycy niegdyś w ręku mieli same blotki i jednego króla (vide okładka ich drugiego longplaya), którego pokazywali; teraz odsłaniają bierkę, a przy orderach trzymają karetę asów.
Lirycznie album zaczyna się obiecująco. Frazy takie jak „We jumped over cemetery gates” oraz „I noticed your pupils dilate” skonfrontowane z innymi fragmentami tekstu kompozycji otwierającej Velociraptor! (Let’s Roll Like We Used To), nie poddają się jedynej słusznej interpretacji. Z jednej strony wydają się, po prostu, brawurowym łobuzerstwem, zwłaszcza, gdy zestawimy je np. ze zdaniem „Came from the booze and the fags generation and prayed for the mayhem to start” oraz z taneczną atmosferą i dziarskimi poklaskiwaniami. Jednak po chwili słyszymy: „You said you were foolish but I saw the genius in pulling the stitches apart” i zastanawiamy się, czy nie chodzi o jakąś metafizykę, o sentymentalny toast związany na przykład ze świadomym, dekonstrukcyjnym rozliczeniem: „We had it all, a rise and fall… So raise your glass to the ones who have passed and the ones that got away”. Frapującą opowieść, a to dopiero początek.
Utwór numer dwa, Days Are Forgotten, szczególnie od strony wokalnej, przypomina nieco duszniejsze Arctic Monkeys. Krytyczny tekst i brudna, transowa dynamika gitar zarysowują sentymentalnie narkotyczną, przyszpilającą atmosferę w jakimś wyrwanym międzyczasie. Neurotyczne chórki pod koniec zmieniają się w miauczące majaczenie i nie wiadomo, czy rzecz dzieje się w barze, czy w teatrze i czy rzeczywiście chcemy przypomnieć sobie zapomniane dni. Cold turkey after-party? Have you had enough?
Słuchając Goodbye Kiss zacząłem rozważać, czy Velociraptor! to koncept album. Nastrój – rozedrgany poprzednią kompozycją – zaczyna robić się coraz pogodniejszy. Mimo melancholijności zbudowanej zdaniami pokroju „We met with a goodbye kiss” albo „When you have everything, it can’t be true” jest jasno i przyjemnie, a chwilami wręcz romantycznie. Akordowa, gitarowa melodia, jakby wyrwana z początku lat 60’, doaranżowana balladowo-orkiestrowym, artystycznym kiczem (nawiedziło mnie dziwne skojarzenie z kapelą Smokie) i przyprószona genialnym w swojej prostocie „la-la-la-la”. To chyba jedna z najbardziej uroczych piosenek o rozstaniu i nadziei związanej z ponownym spotkaniem. Ten dojrzały, udzielający się spokój przypomina twórczość Belle and Sebastian.
W czwartym utworze pałeczkę wiodącego wokalu przejmuje Sergio Pizzorno. Gracji jego leniwej maniery nie powstydziłby się chyba nawet John Lennon. La Fée Verte to liryczno-muzyczny obraz rzeczywistości wyłaniającej się z iluzji, w których tkwimy. Zaczyna się jeszcze opieszalej niż początek albumu; paradoksalnie nie dekoncentruje, lecz wyostrza zmysły. Gdy, za sprawą słów pierwszej zwrotki, w oparach akustycznej gitary, wyraźnie ociosanej sekcji rytmicznej, subtelnego puzonu i orkiestrowych smyczków, nawiedzili mnie: zielona wróżka, beatlesowska Lucy i Salvador Dalí, zorientowałem się jakim trunkiem wypełnione było szkło, o podnoszeniu którego Meighan śpiewał w Let’s Roll Like We Used To. Pozytywnie flegmatyczne, zachęcające do refleksji zwrotki i nienachalnie chwytliwy refren, zwalający z nóg pytaniem – „How does it feel to live your life where nothing is real?” – rzucają urok. To ja wyśpiewuję opowieść, a jej tematem jest moje życie i jeśli miałbym to wytłumaczyć, to zacytowałbym Sergia: „I’ll have to take you down below where insects run the show”[10]. Dawno już nie słyszałem nic bardziej przekonującego niż La Fée Verte – to mój osobisty nr 1 a.d. 2011.
Kolejna kompozycja, tytułowy Velociraptor!, to powrót do electro-rocka, z którego załoganci z Kasabian są znani. Karabiny słów, w gitarowo-acidhouse’owym akompaniamencie, niosą serie ostrzeżeń: „He gonna find ya! He gonna kill ya! He gonna eat ya!”. Trochę szkoda, że Brytyjczycy wpakowali tu smyczki – rozumiem zamysł, niemniej chciałbym nieco od nich odpocząć. Nadmiar obecności London Metropolitan Orchestra to jedyny zarzut jaki mam do czwartego krążka wyspiarzy.
Acid Turkish Bath (Shelter From The Storm), już od pierwszych taktów, wodzi za sobą bliskowschodnie skojarzenia, jednak utwór kipi różnorodnością: znajdziemy w nim zarówno elektroniczne bity jak i fragmenty gdzie wokal okraszony został jedynie akustyczną gitarą i klaskaniem w dłonie. Gdzieniegdzie usłyszymy też fatamorganiczne wokalizy na dwa głosy. Sergio, którego słyszymy na czwartej płycie jego zespołu, w moim przekonaniu, wszedł na piedestał singer-song-writerów. Diabelnie trafne komentarze takie jak, na przykład – „Dope me up on women and credit cards, promise X-Ray vision and fancy cars” czy „It’s the 21st century, ain’t it cool? It’s taught us how to eat and how to drool” – sprawiają, że po moich plecach zaczynają cwałować ciarki.
W następnym utworze zespół romansuje z synthpopową estetyką w stylu Kraftwerk. Kompozycja ocieka samplami, loopami i perkusją z automatu. Lirycznie dotyka poczucia beznadziejności, której reperkusją jest już tylko marazm – „There’s no need to fall, there’s no need at all”. Odwołania do popkultury wydają się być jedynie gorzką ironią: „They hunt for rabbits just like Yosemite Sam”.
Przebojowy Re-Wired, nie jest może tak złowieszczy jak Days Are Forgotten, niemniej czuć w nim uwierania narastających napięć. Meighan znów przypomina mi Alexa Turnera (ich wokale mają podobną „manierę”). Refren – „Hit me! Harder! I’m getting re-wired. I flip the switch that makes you feel electric. Even! Faster! Than before! I’m gonna light ’em up with you” – będzie z pewnością skandowany przez fanów podczas koncertów.
Man of Simple Pleasures to opowieść sceptycznego i znużonego nihilisty, któremu powiedziano, że świat niebawem się skończy. Mimo, że nie widzi on przyszłości, oponuje, bo gdy wygląda na zewnątrz, ptaki nadal śpiewają. Melodyka tej historii przypomina mi trochę brzmienie Led Zeppelin i Pink Floyd. Jej rytmiczność podkreśla upływający czas, a nastrój kojarzy mi się z poezją czarnowidzącego wieszcza. Cytując Jasieńskiego: „Aż mnie obudzi ze snu i usłyszę tej jednej godziny trzask przekręconej sprężyny i ciszę…”
Switchblade Smiles, pierwszy, a właściwie „zerowy” (promocyjny) singiel z Velociraptor! to najbardziej agresywna i najintensywniej elektroniczna z zawartych nań kompozycji. Digitalna, zapętlona partia, przypominająca dźwięki Crystal Castles albo IAMX, za sprawą osobliwych pojękiwań, przechodzi w cyber-plemienną dyskotekę. Słowa „Move! Can you feel it coming?” powtarzane są niczym tantra, a w tle grasuje niemal upersonifikowana pożoga dźwięków. Meighan, podczas nierapowanych partii, chwilami przypomina mi Chrisa Cornera.
Wieńcząca album, melancholijna impresja wyhamowuje rozpędzonego dinozaura. Harmonię wokalną (po raz trzeci mikrofon zostaje przejęty przez Pizzorno) Brytyjczycy podszyli ambientowym podkładem oraz zakropili gitarowymi akordami i pasażami. Skonstruowali w ten sposób pastelowy epilog, którego libretto skojarzyło mi się z filmowymi napisami końcowymi i z substancjami psychoaktywnymi. Słowa „Hands turn to dust, psychic waves fill the air. All what we have is what we’ve done to what we had” zarysowują utratę jako małą apokalipsę.
Muzyczny obraz braku, uchwycony przez Kasabian, sprawia, że przemijanie zaczyna wywoływać mistyczne doznania. Velociraptor!, tasując retrospekcjami, wytrąca tragedię przeszłości, zamraża komedię teraźniejszości i przygląda się farsie przyszłości.
[…] Najnowszy krążek muzyków z Leicester otwiera hipnotyczna kompozycja traktująca o próbie ucieczki od palących myśli. Potrafię godzinami obserwować fale uderzające o skały, może dlatego utwór zatytułowany ALCHEMIST, który rozpoczyna się od charakterystycznego dźwięku morskiej (lub oceanicznej) wody przelewającej się po brzegu, zatrzymał mnie na dłużej. Po refleksyjnym preludium Brytyjczycy serwują brutalnie taneczny i duszny od dęciaków kąsek z majaczącymi w tle wokalizami. SCRIPTVRE obładowano również patetycznymi smyczkami, ale pierwsze skrzypce gra tu klimat, który został zateasowany na solowym debiucie frontmana Kasabian (The S.L.P.), czyli psychorapowe melorecytacje. Szczególnie warto wyróżnić autoteliczną linię „reach for the mic as I walk from the shadow”, która odnosi się do zajęcia przez Serge’a Pizzorno miejsca po Tomie Meighanie. Na bardziej uniwersalnym poziomie utwór ten dotyczy pisania własnej historii na nowo, by odnaleźć w sobie odrobinę kosmosu. W kolejnej kompozycji (ROCKET FUEL) mamy romansowanie z estetyką Prodigy z lat 90., basowy łomot, strzeliste refreny z sznytem R&B i riffy o bliskowschodnim brzmieniu, które Kasabian eksplorował już wcześniej (zwłaszcza na albumie Velociraptor!, o którym napisałem niegdyś odrębny artykuł). […]