Witaj na moim osobistym blogu o kulturze mniej lub bardziej popularnej. Wolę życie na miarę literatury, niż egzystencję wartościowaną lajkami. Gry wideo jarają mnie już ponad trzy dekady. Więcej o mnie możesz dowiedzieć się po kliknięciu w czwartą pozycję z menu.

Do tańca i do różańca

Drugi longplej w dorobku Lady Gagi to zbiór potwornie popowych utworów, którym nie sposób odmówić powabu. Większość materiału z Born This Way ocieka frenetyczną przebojowością, spomiędzy której wyłaniają się manifesty dotyczące: walki o autonomię, tożsamościowej świadomości i wiary w siebie. Papieżyca muzycznego mainstreamu z coraz większą determinacją nakręca auto-hype i coraz bardziej pragnie zostać diwą glam-popu, Madonną XXI wieku. Zgodnie z „regułą natychmiastowości” sformułowaną przez Zbyszko Melosika, chce być nią tak prędko, jak to tylko możliwe. Czy wyznawcy Gagi oczekują królowej pod postacią Andy’ego Warhola w botkach z wężowymi sznurówkami i na diamentowych obcasach; w kryształowym, półprzeźroczystym biustonoszu imitującym czarodziejsko-dyskotekowe kule z rubinowymi refleksami na miejscu sutków oraz w kusej, mięsnej spódniczce odsłaniającej stringi z gronostajowego futra?

Album otwiera niewinnie zaczynający się utwór zatytułowany Marry the Night. Gaga wyśpiewuje taktownie i ze spokojem: „[…] I won’t give up on my life, I’m a warrior queen live passionately” {nie zrezygnuję z mojego życia, jestem wojowniczą królową żyjącą namiętnie}, a w tle słyszymy kościelne organki i prawie daję się na to nabrać… po niecałych czterdziestu sekundach farsę zaczyna demaskować dyskotekowy beat, a po kolejnych dwudziestu dochodzą: wokalna czkawka, syntezatory i produkcyjne fajerwerki: filtry, pogłosy, reverby, zniekształcenia et cetera. Niby prosty, „subtelnie” zaskakujący chwyt, ale znajdźcie mi drugi taki numer, w którym panna młoda pod osłoną nocy zrzuca z siebie ślubną suknię, a pod spodem ma dziarski kostium z pawich piór powiązanych srebrną nitką, które nagle zaczynają błyszczeć w świetle tęczowych reflektorów. Utwór (nie tylko ten) wywołuje tzw. déjà entendu – wrażenie, że słyszymy coś, co już wcześniej słyszeliśmy – w kolejnej piosence można doznać je najintensywniej, ale muzyczny recykling towarzyszy dwóm trzecim piosenek z tej płyty.

Tytułowym Born This Way, którym grzmiała większość rozgłośni radiowych świata i który jest niemal bliźniaczo podobny do Express Yourself Madonny, Lady Gaga udowadnia, że jest mistrzynią parodii wyrażania siebie, kowalką kunsztownego kiczu i pretendentką do posiadania w swoim repertuarze szlagieru społeczności LGBT. Born This Way to tęczowy wodospad wielkości Niagary. Elton John stwierdził, że Born This Way na zawsze zastąpi I Will Survive Glorii Gaynor w roli gejowskiego hymnu.

[…] no matter gay, straight, or bi, lesbian, transgendered life,
I’m on the right track baby, I was born to survive

Government Hooker Gaga robi dwa kroki wstecz. Liczyłem na to, że artystka przeskoczy poprzeczkę, którą konsekwentnie podwyższa; że wybuchnie w gabinecie luster i podtrzyma tę, poniekąd neurotyczną, eskalację przytupu i wybierze jedną z trzech estetyk (nie w sensie stricte): nu-metal à la Marylin Manson (co sugerowałby styl klipu do Born This Way i estetyka okładek), pornoclash pokroju Vigilan Dirty Princess albo coś industrialno-hałaśliwego jak Mindless Self Indulgence. Może zbyt wcześnie na tak odważną rewolucję? Wracając z dygresji, Government Hooker to wiejąca nudą groove-klubowa przeplatanka tłustych bitów i suchych pikań, syntetycznych techno-treli, operowo-sakralnego zaśpiewu, gagowej repetycji lekko stylizowanej na retro i męskich wstawek mówionych (w stylu eurodance’u niemieckiego zespołu Scooter), opowiedziana sztampowym i banalnym tekstem, zupełnie niewpisującym się w specyficzną estetykę kiczu tych „lepszych” utworów Gagi („I can be cool, I can be anything, I’ll be your everything, Just touch me baby” {Mogę być czadowa, mogę być czymkolwiek, będę dla ciebie wszystkim, tylko mnie dotknij}).

Z kolei Judas to jeden z ciekawszych utworów na drugiej płycie Gagi, nie tylko dlatego, że jest catchy. Jego fenomen polega na tym, że wprowadza pewną świeżość do brokatowej estetyki artystki i jednocześnie jest dużo bardziej lady-gagowy niż reszta materiału – 300% Gagi w Gadze! Trzeba mieć tupet, by czerpać ze swojej twórczości, ale trzeba mieć też dystans, by zjadać własny ogon w tak spektakularny sposób. Nowością są charakterystyczne „megafonowe” salwy zwrotkowych wersów, zaś puszczeniem oczka – dominanty jej najbardziej rozpoznawalnego szlagieru (Bad Romance): zawodzenie „Oh-oh-oh-ohoo”, „Judas Juda-a-a, Judas Juda-a-a, Judas Juda-a-a” korespondujące z „Rah-rah-ah-ah-ah! Roma-Roma-ma-ah!” oraz wplecenie autotelicznej onomatopei „ga-ga”. Rytm mostka też już gdzieś słyszeliśmy. Mankamentem tego utworu jest nużąca ckliwością część refrenu (zarówno od strony melodycznej i tekstowej): „I’m just a Holy fool, oh baby he’s so cruel / but I’m still in love with Judas, baby / I’m just a Holy fool, oh baby he’s so cruel / But I’m still in love with Judas, baby”.


Latynosko brzmiący Americano to oczywista, leniwa hybrydo-wariacja gagowego Alejandro i Don’t Let Me Be Misunderstood w wykonaniu amerykańsko-francuskiej formacji Santa Esmeralda (utworze spopularyzowanym przez film Kill Bill) z masą nijakiego, miałkiego „la-la-la-la-la-la” – dla mnie to strata czasu; podobny stosunek, ale z innego powodu, mam do Hair. Nie przeszkadza mi to, że Lady Gaga często łechcze swoje ego, jeśli robi to zgrabnie, zabawnie lub zagadkowo. Podczas słuchania Hair odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że gdyby mogła, to zaczęłaby lizać ten fragment własnego ciała, w którym wzgórek łonowy traci swoją szlachetną nazwę. Nie jest to piosenka na wskroś kiepska – uroczo pobrzmiewają w niej echa ABBY, ale po pierwsze kawałek ten nie pasuje do reszty, po drugie – przy reszcie wypada miałko.

Scheiße nie jest może niczym niezwykłym, niemniej po dwóch nieco irytujących i pokracznych utworach, staje się relatywnie przyjemną mieszanką rave’u, techno i popu, która znów mocno kojarzy się z Madonną. Trochę szkoda, że Gaga ze swoją wrodzoną skromnością, chcąc uraczyć nas umyślnie nieniemiecką niemiecczyzną, nie odwołuje się na przykład do Kraftwerk.

Bloody Mary to chyba pierwsza naprawdę nowa jakość na Born This Way i zarazem jedna z najciekawszych piosenek na tej płycie. Artystka śpiewając – o Marii Magdalenie, w pierwszej osobie – „[…] I’m ready for their stones” {jestem przygotowana na ich kamienie}, jest naprawdę wiarygodna, a to, co dzieje się w tle, to prawdziwy majstersztyk, który trudno opisać, bo aż roi się on od frapujących i istotnych szczegółów: przesterowane zaśpiewy na modłę gregoriańskich chorałów, syntezatory majaczące w tle, wrzaski poprzeplatane ariami.

Black Jesus † Amen Fashion mamy do czynienia z czytelnymi odniesieniami do klubowej muzyki elektronicznej z lat 80. i 90. W warstwie lirycznej tego utworu pojawia się „podziemna cywilizacja popu” i – chyba dla kurażu – poezja konkretna. Ciekawszą wędrówką do estetyki tamtego okresu jest piosenka Fashion of His Love, którą postrzegam jako obrazoburczy hołd dla Alexandra McQueena (jednego z moich ulubionych projektantów mody). Łącznikiem dla tych dwóch kawałków jest afirmacja niesforności i aprobata konsekwentnego dążenia do celu. Również Bad Kids wpisuje się w retrotopiczny nurt epidemii nostalgii i lawirowania na jej kruchym lodzie, który stanowi dość cienką warstwę oddzielającą indywidualizm od pretensjonalności. W swojej modernistycznej litanii Gaga określa siebie jako sukę, palantkę, bachora, nerda, samolubną pankówę i, choć zakrawa to o dość osobliwą auto-karykaturę, w tym szaleństwie jest metoda. Nietypowość wynoszona przez reprezentantkę subkultury indywidualistów na piedestał, jawi się jako krecia robota, zwłaszcza że rozmach ekspozycji gra tu pierwsze skrzypce.

Highway Unicorn (Road to Love) to rzyganie tęczą par excellence. Patriotyczny stanik i miłosny odjazd z zapętlonym credo pt. „możemy być silni w samotnej ucieczce” powinny utwierdzać w przekonaniu, że mamy do czynienia z jazdą po bandzie. Ekstremalne nawarstwienie kiczu następuje w Heavy Metal Lover. O ile same rekurencje to niejako znak rozpoznawczy artystki, o tyle stereotypowe frazy połączone z charakterystycznymi repetycjami uwypuklają oczywistości ponad potrzebę i przypominają wyboldowany i zapisany kursywą tekst, który dodatkowo potraktowany został podkreśleniem. Wisienką na torcie jest wers „Baby we were born this way”.

Electric Chapel heavy metalowe gitary spotykają się z kościelnymi organami, hollywoodzkimi smyczkami i dudniącym rytmem syntezatora. Opozycje odnajdziemy również w warstwie lirycznej, np. gdy po wersach „Together we’ll both find a way / to make it pure” wybrzmiewają słowa „Love working in dirty way / If you want me”.

Przyjemną odskocznię stanowi utwór Yoü and I, w którym wplecione zostały sample z We Will Rock You. Co więcej, na gitarze gra tu sam Brian May (z zespołu Queen). Kompozycja składa się w power balladę, która czerpie z przeróżnych estetyk: bluesa, country i progresywnego rocka. W tekście znajdziemy czytelne odniesienia do Bruce’a Springsteena i Neila Younga.

Płytę wieńczy piosenka The Edge of Glory, w której na początku słychać bicie serca. W tle pobrzmiewają przebitki z tytułowego Born This Way, ale estetyka elektronicznej muzyki tanecznej przełamana zostaje smooth jazzowymi wstawkami i urokliwą solówką saksofonową Clarence’a Clemonsa. W jednym z wywiadów Gaga zdradziła, że utwór opowiada o ostatnich chwilach przed śmiercią, które postrzega się jako zwycięstwo. Linie melodyczne kojarzą mi się z twórczością Bonnie Tyler i Cher, sekcja rytmiczna z Safri Duo.

Najnowszy album Lady Gagi nadałby się i do tańca (Marry the Night, tytułowy Born This WayScheiße), i do różańca (JudasAmericanoBloody MaryBlack Jesus † Amen Fashion, Electric Chapel). Z odrobiną zaciekawienia i szczyptą sceptycyzmu czekam na kolejny krążek artystki, bo choć brokatowość BTW bywa żenująca, to nie spodziewałem się, że ta eklektyczna przebojowość zadziała na mnie jak magnes.

Klikając w nazwę kategorii możesz sprawdzić inne artykuły, które do niej należą:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj