Immanentną cechą intelektualisty jest stałe doświadczanie zawodu i rozgoryczenia.
— Wojciech Burszta, Smutny urok intelektualizmu [w:] Asteriks w Disneylandzie: zapiski antropologiczne
Rzeczywistość nigdy nie realizuje idei, zwłaszcza pięknych idei równości, sprawiedliwości, godności i podmiotowości.
Odbierałem dziś z Empiku Niewyczerpany żart Davida Fostera Wallace’a i olśniło mnie jak Archimedesa w łaźni. Przypomniała mi się „blogosfera” przełomu lat dziewięćdziesiątych i zerowych, kiedy my, osoby prowadzące internetowe pamiętniki, nie byliśmy nazywani blogerami; kiedy pisało się dla samego pisania, a nie dla poklasku; kiedy nikt nie martwił się o lajki, SEO, słowa kluczowe, zasięgi. Celebryci, korporacje i zdeterminowani epigoni zrobili z blogosfery ponury jarmark otoczony palisadą z słupów ogłoszeniowych. Szkoda strzępić klawiaturę i szkoda strzępić ryja… i rzucać perły przed wieprze, by rozwodzić się nad samozwańczymi ekspertami i ekspertkami od blogowania, którzy wywarli, głównie negatywny, wpływ na rzesze blogerek i blogerów. Po kilku latach obrazkowe media społecznościowe – takie jak Instagram, Tik-Tok i YouTube – zmiotły z planszy te wysokozasięgowe osoby blogujące. Niektóre z tych osób przepoczwarzyły się w influenserów i influenserki, czyli ludzi wpływowych lub uważających się za takich. A tak swoją drogą, jeśli oglądasz, w sensie śledzisz regularnie, kogoś dla zgrywu, czyli dla beki, to ta osoba również wywiera na Ciebie wpływ (w nawias weźmy podświadomość), bo marnujesz czas, najcenniejszą walutę, żeby żywić się informacyjnym gównem… jeśli czujesz się dotknięta lub dotknięty, to pamiętaj, że jutro może być pierwszy dzień reszty Twojego życia i możesz przestać tracić swój cenny czas na życie życiem „nowoczesnych” troglodytów.
Zróbmy sobie delikatne pranie mózgu, w trzydziestu stopniach, jak za dawnych czasów. Ten krótki akapit jest na złapanie oddechu.
Dzień zacząłem dobrze: od kawy z cynamonem w ulubionym kubku, płatków owsianych na migdałowym mleku i z lekkim wkurwem. Biorąc pod uwagę otaczającą nas rzeczywistość, za etyczny obowiązek uważam bycie przynajmniej umiarkowanie wkurwionym od samego rana. Skończywszy śniadanie zarzuciłem na ramię torbę ze Stańczykiem dzierżącym gazetę, na której wołami nadrukowane jest słowo „INFLACJA”. Opuszczając mieszkanie dwa razy sprawdziłem, czy zamknąłem drzwi i dziarsko ruszyłem przed siebie.
Do świątyni konsumpcji dotarłem w samo południe. Po wejściu do środka od razu udałem się do stoiska z prasą, bo zaplanowałem, że przy okazji odbierania zamówienia, kupię dwa czasopisma, które regularnie czytam. Wziąłem to, co chciałem i poszedłem dalej. Przy żadnej z kas nikogo nie było. W alejkach między regałami też. Położyłem więc gazety na ladzie, tuż obok terminalu płatniczego i zacząłem rozglądać się jak Travolta w memach. Zerknij sobie na moją stronę 404, żeby mieć immersję i posłuchaj trzeciego albumu Pendulum. W głowie włączył mi się plik o nazwie „świerszcze.mp3”…
Wybrzmiał? Gdy już wybrzmiał, zjawiła się ekspedientka. Musiała zauważyć mnie pierwsza, bo zanim zdążyłem powiedzieć „dzień dobry” zapytała: „czy mogę w czymś pomóc?”. Nie wiedziałem, czy może pomóc, więc żeby zyskać na czasie powiedziałem zaległe „dzień dobry”. Wymiana spojrzeń uzmysłowiła mi, że odpowiedź na powitanie i ewentualny small talk nie wchodzi w grę i że mam przejść do rzeczy. „Chciałbym odebrać zamówienie” — powiedziałem neutralnym tonem i od razu wyciągnąłem telefon z numerem tego zamówienia na ekranie, co nie uchroniło mnie przed kwestią dialogową dziewczyny stojącej za kasą pt. „Poproszę numer zamówienia”. Nie dałem za wygraną i, dodając pełne entuzjazmu „tak będzie szybciej”, podałem jej komórkę. Wzięła ją ode mnie i wstukała numer zamówienia do systemu. Oddając mi telefon powiedziała „i jeszcze kod odbioru”. Darowałem sobie informowanie jej, że miała ten kod tuż pod numerem zamówienia, bo pewnie o tym wiedziała i potulnie podyktowałem: „zero, pięć, dwa, siedem”. Odwróciła się na pięcie, przeszła do miejsca ze stertami zapakowanych i niezapakowanych rzeczy i zaczęła szukać książki, którą zamówiłem. Po chwili wyłowiłem wzrokiem mój egzemplarz Niewyczerpanego żartu z rozgardiaszu na zapleczu, więc powiedziałem: „to ta najgrubsza, z turkusowym tłem na okładce, na drugiej dolnej półce od prawej”. Odebrawszy książkę podziękowałem i zanim zdążyłem zaczerpnąć powietrza usłyszałem „dziękuję, do widzenia”, wypowiedziane na jednym tchu, a przecież na blacie, tuż przed oczyma pracowniczki sklepu, leżały dwie gazety, które zamierzałem kupić. Poinformowałem, że chcę jeszcze zapłacić za te dwa magazyny, które umieściłem na ladzie. Dziewczyna zapytała „a będzie pan płacił kartą, czy gotówką?”. Powiedziałem, że kartą. Dopytała: „a czy może pan obsłużyć się sam?”, po czym wskazała na kasę samoobsługową, która znajdowała się z mojej prawej strony. Skinąłem głową i zabrałem książkę oraz gazety. „Gdyby miał pan jakieś problemy z obsługą, to pomogę” — powiedziała i nawet się uśmiechnęła, a ja pomyślałem, że to jakiś chwyt psychologiczny, gra na ambicjach mająca zmotywować do tego, by poradzić sobie z samoobsługową kasą i jej interfejsem.
Zdziwiło mnie, że ta (zgaduję, że) dwudziestokilkuletnia dziewczyna nie zeskanowała dwóch kodów kreskowych z tamtych gazet. Przecież zajęłoby jej to kilka sekund. Nie chodzi mi jedynie o oszczędzanie czasu klienta, czyli mojego czasu, tylko o to, że ustalenie formy płatności i zaproponowanie skorzystania z kasy samoobsługowej trwało pewnie dłużej niż zajęłaby konwencjonalna obsługa. Innymi słowy to była sytuacja win-win, gdzie do wygrania były cenne sekundy naszych żyć. Być może moje zdziwienie wynika z tego, że zwykle udaję się do Empików, gdzie ekspedientki i ekspedienci lepiej wykonują swoją pracę? Na przykład w salonie przy ulicy Grochowskiej (w Warszawie), gdzie regularnie chodzę chodziłem po „Pismo. Magazyn opinii” i „Książki. Magazyn do czytania”, zawsze proponowali mi jakiś towar rotujący (na który dwa razy się skusiłem, raz na gorzką czekoladę), a kiedy przychodziłem po odbiór zamówień, przypominali mi o tym, że przysługuje mi jednorazowy kod rabatowy. Niekiedy, przy większych zakupach, obsługa z rzeczonego sklepu symulowała dla mnie różne warianty promocji, żeby wybrać najkorzystniejszą. Abstrahując od tego, że gdzieś może być lepiej, a gdzieś gorzej, zrozumiałbym zachęcenie do skorzystania z kasy samoobsługowej, żeby rozładować ruch, ale podczas mojej dzisiejszej wizyty w Empiku poza mną i ekspedientką nie było żywej duszy.
Kilkanaście lat temu, w Carrefourze przy pasażu „Wiecha”, pierwszy raz korzystałem z możliwości samodzielnego skanowania produktów w celu zapłacenia za zakupy bez udziału kasjerki lub kasjera. Pracowałem wtedy w pobliżu, więc chodziłem do tego sklepu dość często, bynajmniej nie dla samoobsługowych kas, bo irytowały mnie zbyt głośne i natarczywe komunikaty i nie odczuwałem, że oszczędzam czas, a zgodnie z moją wiedzą, kiedy w połowie lat 80. David Humble zaprojektował pierwszą kasę samoobsługową (w formacie, który znamy) — która została w 1986 roku wyprodukowana przez firmę CheckRobot Inc. — chodziło przede wszystkim o to, by oszczędzać czas. Warto chyba widzieć w tej oszczędności również dehumanizację, przynajmniej w pewnym stopniu. „Wyzwolenie” od pracy, która może być automatyzowana, powodowane nowymi środkami konsumpcji, prowadzi również do podkręcania sprzedaży i, siłą rozpędu, skazuje nas na samotną samo-obsługę. Gdzie jest haczyk? Pisałem o tym w eseju o wpływie zmian gospodarczych, politycznych i społecznych na obecne teorie humanistyczne. Jeśli nie chce Ci się czytać i wyciągać wniosków, to wniosek jest taki: nasza samotna samoobsługa jest w kapitalistycznym modelu „samotną” w tym drugim znaczeniu. Czy czułaś lub czułeś się kiedyś samotny wśród ludzi? Tę samotność mam na myśli, bo oczywiste jest, że do naszej „samoobsługi” zatrudnione są osoby, które tę samoobsługę — „obsłużą”. Stawiam też tezę, że celem kas samoobsługowych jest raczej to, żebyśmy myśleli, że zakupy są łatwiejsze i kupowali więcej (dzięki zdobyczom psychologii wiemy czym jest i jak działa zwiększanie zaangażowania).
Biorę też pod uwagę to, że niepotrzebnie się pruję, że ta dziewczyna mogła mieć przykaz, by zachęcać klientów do korzystania z samoobsługowych kas (bo Empik coś testuje itd., itp.) lub mogła mieć gorszy dzień i chciała zminimalizować społeczne interakcje do minimum. Mimo że się zgrywałem, to ani jej nie winię, ani nie mam za głupią etc. Tak czy inaczej kasy samoobsługowe uważam już za technologiczny przeżytek, bo albo powinny zostać zastąpione koszykami i wózkami, które zliczają wartość tego, co się do nich włoży i umożliwią uiszczenie za to zapłaty, albo powinniśmy zadbać, żeby praca pracownika lub pracowniczki sklepu, była dla tej osoby intelektualnie atrakcyjna. Znam osobiście osoby, które kilkanaście lat temu, uważały pracę w Empiku za pracę, w której się realizują, czy też spełniają (bo np. mogą komuś doradzić w wyborze książki, gry czy longplaya, gdy odgadną, że ten ktoś szuka czegoś, co ma być prezentem dla kogoś innego).
Piszę ten tekst dlatego, że przeczytałem wczoraj kilka esejów Wojciecha Burszty i zainspirowały mnie one do twórczego namysłu nad codziennością. Nad codziennością w nieco szerszym sensie, który ociera się o jakiś meta-poziom. Kiedy ostatni raz rozmawiałem z profesorem Bursztą, powiedział mi, że swoją pracę magisterską napisał w ciągu dwudziestu czterech godzin. Wspominam o tym, bo od lat moim blogowym mottem jest niespieszne blogowanie; idea takiego blogowania jest analogiczna do idei slow-food (powstała mniej więcej wtedy, kiedy samoobsługowa kasa; dość zabawna korelacja). Za ponury żart uważam fakt, że osoby uprawiające edukację w zakresie kreatywnego pisania próbują wmówić światu, że niespieszne pisanie (ang. slow-writing) można pogodzić z pisaniem pod SEO, które nazywam „seo-pisarstwem”. Jedno wyklucza drugie, bo niemożliwe jest włożenie siebie w tekst w 100% i jednoczesne myślenie o ekspozycji tego pisania (bo wówczas ze 100% ubędzie uważności). Klamrą niech będzie „kontrapunkt”: niektóre tematy wymagają pośpiesznego pisania, np. dlatego, że coś może się przedawnić w trakcie próby uchwycenia tego słowami… albo po to, by odbiorcy tekstu mogli poczuć, między wierszami, zadyszkę autora. Właśnie taka antropologia codzienności przenikała blogosferę przełomu lat dziewięćdziesiątych i zerowych.
[…] O immersji pisałem, również na tym blogu, wiele razy, np. tu i tu […]