Stan oceaniczny można porównać do ekstatycznej kontemplacji, podczas której „osobowość człowieka rozpływa się niby ziarno soli w morzu”. W literaturze ów stan eksplorował jeden z moich ulubionych pisarzy – Arthur Koestler, ale gdybym miał wybrać współczesny przykład, który stanowiłby analogię dla stanu oceanicznego, bez chwili zawahania wskazałbym serial Stranger Things, a konkretnie Nastkę leżącą w ekstremalnie zasolonej wodzie. Przy okazji polecam doświadczenie takiego stanu na własnej skórze, które można zdobyć np. na wyspie Sal (należącej do Wysp Zielonego Przylądka), gdzie jedną z turystycznych atrakcji jest kąpiel w wodzie tak słonej, że przy większej głębokości nie da się dotknąć dna. O stanie oceanicznym wspominam z okazji premiery siódmej płyty Kasabian, bo w moim przekonaniu jest on jednym z jej motywów przewodnich, mimo że w wywiadach z liderem zespołu czytamy raczej o nawiązaniach do tzw. OOBE (out-of-body experience), czyli eksterioryzacji – doświadczeniu poza ciałem.
Kasabian od samego początku byli grupą odmieńców, uwięzioną między artyzmem a populizmem, przeszłością a przyszłością; spoglądającą w kosmos stojąc jedną nogą w rynsztoku. Bawiąc się na ich koncercie w Bristolu podczas moich 34. urodzin zdałem sobie sprawę, że nigdy nie osiągnęli spektakularnego sukcesu poza Wielką Brytanią. Wspominam o tym wszystkim, by podkreślić, że pisząc o tym zespole, nie jestem obiektywny, bo – znając ich twórczość na przestrzał – zaraziłem się ich optyką i nie mogę się doczekać, aż usłyszę nowy materiał podczas koncertu w Manchesterze, Londynie, Cardiff lub Birmingham (jeszcze nie zdecydowałem, do którego z tych miast wybiorę się na ich koncert).

Najnowszy krążek muzyków z Leicester otwiera hipnotyczna kompozycja traktująca o próbie ucieczki od palących myśli. Potrafię godzinami obserwować fale uderzające o skały, może dlatego utwór zatytułowany ALCHEMIST, który rozpoczyna się od charakterystycznego dźwięku morskiej (lub oceanicznej) wody przelewającej się po brzegu, zatrzymał mnie na dłużej. Po refleksyjnym preludium Brytyjczycy serwują brutalnie taneczny i duszny od dęciaków kąsek z majaczącymi w tle wokalizami. SCRIPTVRE obładowano również patetycznymi smyczkami, ale pierwsze skrzypce gra tu klimat, który został zateasowany na solowym debiucie frontmana Kasabian (The S.L.P.), czyli psychorapowe melorecytacje. Szczególnie warto wyróżnić autoteliczną linię „reach for the mic as I walk from the shadow”, która odnosi się do zajęcia przez Serge’a Pizzorno miejsca po Tomie Meighanie. Na bardziej uniwersalnym poziomie utwór ten dotyczy pisania własnej historii na nowo, by odnaleźć w sobie odrobinę kosmosu. W kolejnej kompozycji (ROCKET FUEL) mamy romansowanie z estetyką Prodigy z lat 90., basowy łomot, strzeliste refreny z sznytem R&B i riffy o bliskowschodnim brzmieniu, które Kasabian eksplorował już wcześniej (zwłaszcza na albumie Velociraptor!, o którym napisałem niegdyś odrębny artykuł).
STRICTLY OLD SKOOL zmienia vibe na nostalgiczny marsz w retro-futurystycznym stylu. Piosenka z jednej strony ma w sobie jakąś atawistyczną plemienność, z drugiej zaś eksponuje konwencję post-popowego asamblażu. Wokal momentami potraktowany auto-tunem (którego na całym albumie jest dość sporo) na początku jakoś mi nie pasował, ale po wielokrotnym odsłuchu uznaję, że w tym szaleństwie jest metoda, zwłaszcza że spomiędzy spójnej aranżacji wyłaniają się wersy tworzące swoisty manifest. Co może mieć na myśli Serge, gdy śpiewa np. „you’re Dr. Dre, you’re Frida and you’re Kurt”? Wspólnymi mianownikami tych artystów jest łamanie utartych schematów i obciążenie oczekiwaniami zbiorowego tyrana zwanego publicznością. Może też coś więcej? Wirtuozerskie samouctwo? Instynktowny prymitywizm?
Singlowy ALYGATYR to powrót do międzygwiezdnego rejsu i atmosfery z albumu 48:13. Utwór opowiada o tym, że wszyscy jesteśmy na haju i jednocześnie żyjemy na oparach. Acidową taneczność przecinają proste i ostre jak brzytwa komentarze otaczającej nas rzeczywistości. Jeden z nich brzmi: nigdy nie mów, że jesteśmy tylko ludźmi, bo sprawisz, że wszystkie dzieci będą czuć się niepewnie [„don’t ever say we’re only human, you’re making all the kids feel insecure”]. Podobno THE WALL początkowo miał być piosenką o kacu, ale muzycy uznali, że przekują go w balladę o zderzaniu się z ograniczeniami, utrzymaną w konwencji stoickiego soft-rocka. Zespół pierwszy raz zagrał ten utwór na żywo podczas relacji BBC z finału Mistrzostw Europy w piłce nożnej kobiet. W T.U.E. (the ultraview effect) nastrój zmienia się na apokaliptyczno-transowy. Utwór opowiada o wychodzeniu z siebie, które wiąże się ze wspomnianą w pierwszym akapicie eksterioryzacją, i o onirycznej psychozie z bezmiłosną doliną [„valley of the loveless”] w tle. Jest to najdłuższa kompozycja z the Alchemist’s Euphoria i, co istotne, tytułowa euforia zostaje tu zilustrowana poprzez przekształcenie i rozmycie wokalu, by (po czwartej minucie) pełnił rolę instrumentu.
Pogłosy, reverby i syntezatory z STARGAZR to już odlot par excellence. Rewizje i prognozy splatają się tu w coś rytualnego i jednocześnie atmosfera przypomina scenę, w której astronauta spogląda na świat z kosmosu. Psychotyczny, połamany rytm spaja zapętlone sample i eteryczne wtórowania w jakimś pozaziemskim języku. Muzycy mieszają stylistyki jak eliksiry i wychodzi im z tego mieszanina przywodząca na myśl D&B/jungle/neurofunk. CHEMICALS utwierdza mnie w przekonaniu, że Kasabian wciąż gra w pierwszej lidze alternatywnego rocka. Jeśli miałbym wybrać z opisywanej płyty tylko jedną piosenkę, to wybrałbym właśnie tę. Przede wszystkim za szczery wydźwięk, chwytliwą linię melodyczną i narastające napięcie. Ponadto lider zespołu stwierdził w wywiadzie, że utwór ten ma być dialogiem, który prowadzi z przyszłym sobą. Polecam przesłuchać tę piosenkę i obejrzeć teledysk:
Album wieńczy LETTING GO – pokrzepiająca kompozycja oparta na akustycznej gitarze, w której pojawiają się kołysankowe plumknięcia klawiszy. Na samym końcu wybrzmiewają łagodne fale, które przelewają się po piasku.
Wiele załóg wpływa między Scyllę a Charybdę i albo zjada własny ogon, albo utyka na konformistycznej mieliźnie. Na szczęście Serge Pizzorno przejmując stery wyprowadza okręt na pełne morze. Wyrzucając Toma Meighana zespół Kasabian stracił agresję wraz z dobrodziejstwem inwentarza, ale zyskał na głębi i wrażliwości. Kiedy nowy lider śpiewa „whatever don’t kill you makes you stronger” być może nie zamierza nawiązywać wprost do pochodzenia tej sentencji i zdaję sobie sprawę z tego, że mój odbiór siódmego krążka ekipy z Leicester może być życzeniową nadinterpretacją, ale według mnie o to chodzi w szeroko pojętej sztuce, żeby chłonąć ją po swojemu. Powiedzonko „co cię nie zabije, to cię wzmocni” najprawdopodobniej ukuł Fryderyk Nietzsche. W Zmierzchu bożyszcz, czyli jak filozofuje się młotem z 1888 r. napisał: „Aus der Kriegsschule des Lebens – Was mich nicht umbringt, macht mich stärker”. Abstrahując od hauntologicznych poszlak, żywię przekonanie, że w znacznej części materiału czuć fascynację Dark Side of the Moon Pink Floyd. Last but not least oprawa the Alchemist’s Euphoria silnie koreluje z gnostyczną symboliką (której daleko do wyświechtanego new age’u) i sądzę, że namysł nad tą płytą prowadzi do prostego wniosku: muzyczna ewolucja zasadza się na odwadze i odpływaniu daleko od brzegu.