Witaj na moim osobistym blogu o kulturze mniej lub bardziej popularnej. Wolę życie na miarę literatury, niż egzystencję wartościowaną lajkami. Gry wideo jarają mnie już ponad trzy dekady. Więcej o mnie możesz dowiedzieć się po kliknięciu w czwartą pozycję z menu.

Sucked into the… supermassive backlog?

Efekty uboczne zakupowych nawyków mogą sabotować radość. Problem pierwszego świata, wynikający z posiadania (zbyt?) dużych kolekcji, które chcielibyśmy w jakiś sposób poznać i okiełznać, internet nazwał backlogiem w kraju nad Wisłą najczęściej mówi się nań „kupka wstydu”, która koresponduje z anglojęzyczną frazą stack of shame. Immanentne zbieractwo dla zbieractwa, które domaga się jakiegoś racjonalnego uzasadnienia, dotyczy zarówno graczy, jak i audiofilów, kinomanów czy książkowych moli, bo przecież biblioteki wszelkich tekstów kultury mogą jawić się jako wartościowe sterty rzeczy do poznania. Coraz więcej osób widzi przed oczyma piętrzące się tytuły: książek, które wypadałoby przeczytać, filmów i seriali, których wstyd nie znać, czy muzyki, którą chciałoby się przesłuchać. Czy wystarczy nam życia, żeby sprostać ambicjom, zgodnie z którymi odhaczymy z naszych list (wytworów kultury do skonsumowania i przetrawienia, które często już kupiliśmy lub mamy do nich dostęp w ramach abonamentów/subskrypcji) wszystkie pozycje?

Nie wystarczy, i nie ma się co oszukiwać, bo nawet gdyby wszyscy autorzy wymarli, to raczej Ziemia nie wyda na świat człowieka, który odbierze nagrodę Nobla za wynalezienie maszyny zatrzymującej czas.

Not as soon as we can but when pigs fly or when hell freezes over

Możemy próbować opracować plan, który w jakiś sposób zoptymalizuje naszą ciekawość poznania, ale musimy się pogodzić z tym, że dane nam będzie tylko musnąć wybrane wycinki, a resztę – przeważającą większość – poznamy podczas greckich Kalend, na świętego nigdy.

Dość osobliwy jest „rezonans” między chęcią lub przymusem bycia na bieżąco a możliwością percepcji i, najzwyklejszą, pokusą błogiego lenistwa. Z roku na rok przybywa narzędzi, którymi możemy mierzyć konsumpcję kultury: odhaczamy przeczytane książki za pomocą serwisów takich jak goodreads.com czy LubimyCzytac.pl; aplikacje do odtwarzania muzyki (Spotify, TIDAL etc.) rejestrują to, co słuchamy; oceniamy obejrzane filmy na stronie filmweb.pl lub imdb.com; liczniki – wbudowane w większość platform umożliwiających obcowanie z grami wideo – odmierzają czas spędzany z konkretnymi tytułami. Co więcej, z szaleńczego monitoringu czasu wolnego, tworzymy treści, którymi dzielimy się w mediach społecznościowych i tym samym podkręcamy spiralę oczekiwań do granic możliwości, bo zaczynamy porównywać się z innymi. Korzystam z różnych narzędzi, które pozwalają na wykonywanie analityki pochłanianych treści, ale staram się zachować umiar w zakresie dzielenia się liczbowymi wnioskami – czasem „mniej znaczy więcej”. Ostatni dzień grudnia to dobry moment, by wylać na siebie kubeł zimnej wody i przekonać się, że nie chodzi o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna.

Kilka lat temu growe społeczności zaczęły gorliwie dyskutować nad notką opublikowaną w serwisie reddit.com przez użytkownika posługującego się pseudonimem ruteqube. Polecam tę lekturę w celach poznawczych, ale nie po to, żeby dowiedzieć się jak ogarnąć zaległości (bo sądzę, że można zrobić sobie w ten sposób psychiczne kuku). Nasz bohater swój wywód zaczyna od wspomnienia, że gdyby ktoś 3 lata wcześniej powiedział mu, że będzie miał 500 gier w kolekcji, to byłby wręcz rozradowany. Następnie dokonuje wyliczeń szacujących czas, którego potrzebowałby do „wyczyszczenia” rozrośniętego backlogu. Później wspomina o tym, że czuje obowiązek grania w gry, które kupił. Zwraca uwagę na to, że pracuje zawodowo i stwierdza, że granie zaczyna jawić mu się poniekąd jako dodatkowe pół etatu i że już nigdy nie zrobi przypadkowego, czy też nieprzemyślanego, growego zakupu. Na marginesie, fenomen „kupki wstydu” mógł moim zdaniem zaistnieć dzięki temu, że gry przestały być uznawane za zabawę dla dzieci (w Polsce pewnie wciąż nie), a stały się rozrywką dla mas, rozrywką która prześcignęła kino, co udowodnił choćby sukces GTA V w 2013 roku (ponad 800 mln dolarów w ciągu pierwszych 24h sprzedaży). Przynajmniej ja, będąc dzieckiem, nie czułem wstydu z powodu nieogrania jakiegoś tytułu czy nieobejrzenia filmu lub serialu. W dalszej części tekstu ruteqube opisuje zasady, które wyznaczył sobie, by proces pokonania jego hall of shame nie spalił na panewce: z każdym posiadanym tytułem spędzi przynajmniej godzinę, a jeśli gra będzie zbyt nużąca – zostawi ją włączoną, tak by steamowy licznik chociaż odnotował jej 60-minutowe działanie; jeśli zaś gra mu się spodoba, będzie grał dalej. Dodaje też, że niektóre produkcje są jego zdaniem zbyt ważne, by je przepuścić („too important to pass up”). Z ostatniej części tekstu o rozterkach ruteqube’a dowiemy się o rezultacie planu naprawczego: autor uwolnił się od poczucia winy i przymusu grania/kupowania, zamierza inwestować tylko w to, w co będzie chciał ograć w najbliższej przyszłości i rozważa zrezygnowanie z platformy Valve, bo niepokoi go to, że był królikiem doświadczalnym w jakimś dziwnym eksperymencie.

Reperkusjami wspomnianego tekstu i podobnych artykułów (których w sieci jest cała masa), w moim przekonaniu, nie powinny być próby doraźnego złagodzenia dyskomfortu poprzez usprawnienie procesu wchłaniania większej liczby skrawków wirtualnych światów na godzinę. Czy gramy po to, żeby obarczać się obowiązkiem rozeznania we wszystkich głośnych tytułach? Czy wstydzimy się, że zaczynamy poszczególne produkcje, ale brakuje nam determinacji/werwy do ich ukończenia? Czy warto wiecznie za czymś gonić i nie nadążać?

I will probably not complete 52 games in 2021

Chyba każdy powinien szukać własnego remedium na raka, który go zżera. Mnie kilkanaście lat temu pomogła lektura eseju Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? Pierre’a Bayarda, który stwierdził we wspomnianym tekście, że obcowanie z książkami „jest mroczną przestrzenią nawiedzaną przez szczątki wspomnień, której całe bogactwo […] stanowią krążące po niej niewyraźne widma”. Zaś rozprawianie o treści książek „[…] jest wynikiem pewnego intersubiektywnego starcia, psychicznej próby sił, w której relacja z Innym […] dominuje nad relacją między czytelnikiem a tekstem, i siłą rzeczy tekst nie może wyjść z tej konfrontacji bez szwanku”. Innymi słowy, Bayard – w uproszczeniu, by nie odwoływać się do francuskiej psychoanalizy – uważa, że przeczytanie (nawet jednej) książki jest procesem niemożliwym. Przekładając to na świat gier, można dojść do wniosku, że zawsze znajdzie się osoba, która zagrała w daną produkcję w inny sposób, być może uważniej, być może dokładniej et cetera.

Moim zdaniem warto przedłożyć jakość odbioru nad liczbę tytułów, z którymi zamierzamy obcować, inaczej będziemy nadgodzinami „pracować” dla pseudo-zabawy (można doprowadzić się do stanu, w którym granie przestaje być przyjemnością, a staje się szeregiem zadań do wykonania). Piszę o tym nie bez kozery, niegdyś „podłączyłem” się do (jednej z wielu) akcji mającej na celu redukcję growego backloga, pod tytułem I will complete 52 games in 2015, ale oczywiście zupełnie nie interesowało mnie, ile gier ukończę w danym roku. Podział na lata, i pamięć o rocznicach, są mi raczej obojętne, bo jakie znaczenie ma to, że 67 lat temu (piszę te słowa 23 grudnia 2021 roku) przeprowadzono pierwszą udaną transplantację nerki? Istotne jest to, że udało się ją przeprowadzić, tak jak istotne jest to, że przeżyliśmy przygodę w świecie Arcanum, bo to wybitna, szkatułkowa opowieść o starciu potęgi magii z siłą technologii ery maszyn parowych, podczas której często wybieramy pomiędzy złym a gorszym oraz rozwiązujemy szereg zagadek rodzących więcej pytań, niż odpowiedzi.

Let’s play a game in which the main character is a barefoot female

Jeśli już miałbym sugerować jakieś akcje służące okiełznaniu „kupek wstydu”, to zaleciłbym rozpoczęcie uporządkowania swoich bibliotek poprzez wprowadzenie odpowiednich kategorii. W przypadku gier, wprowadziłbym oddzielne oznaczenie dla tytułów, które służą do regularnego grania lub skoncentrowane są na gameplay’u, a nie na fabule (większość gier stricte sieciowych, logicznych, platformówek, sportowych), bo chyba więcej osób ma problem z tym, że nie grało np. w Mass Effect, a nie np. w najnowszą Forzę.

Przydatne może być też wprowadzenie etykiet określających rodzaj gry, jej tematykę itp., wtedy jeśli mamy ochotę na fabularnego shootera w utopijnym świecie, to przeglądając posegregowaną kolekcję, bez trudu przypomnimy sobie o grze, którą kupiliśmy 2 lata temu, ze względu na jakieś konotacje, dajmy na to, z Orwellem. Zmierzam do tego, że każdy ma jakieś popkulturowe fetysze, niektóre z nich są stałe, inne przejściowe, czasem też mamy na coś tzw. fazę, na przykład na wytwory kultury, których motywem przewodnim jest podróż w czasie.

We buy things we don’t need with money we don’t have to impress people we don’t like. Do we do that?

Sugeruje się, że zbieracze gier MUSZĄ być obarczeni jakimś piętnem lub defektem. Czy posiadacze dużej ilości filmów i muzyki również są spaczeni? A może wszyscy jesteśmy w jakiś sposób nienormalni, bo kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy za pieniądze, których nie mamy, żeby zaimponować innym (lub ludziom, których nie lubimy)? Wiele osób usilnie twierdzi, że kolekcjonerzy próbują się dowartościować. Świadczy o tym choćby figura e-penisa, która służy do określenia emanacji wirtualnego dorobku. Jeśli ktoś musi odmawiać sobie przyjemności (wypad do restauracji, kina, teatru, na bilard), żeby kupić grę, w którą być może w ogóle nie zagra, to sytuacja nie jest zdrowa, ale jeśli ktoś zainwestuje 100 zł w kilka/kilkanaście gier od czasu do czasu, i nie wymaga to żadnego poświęcenia, to chyba nie ma w tym nic niepokojącego.

Sam co jakiś czas mam ochotę zainstalować losową grę z mojej biblioteki, lubię móc odpalić tytuł sprzed lat i powspominać stare dzieje. Czasem kupię coś pochopnie, ale nie czuję się z tym źle. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zamiast wydawać pieniądze na gry, w które nie zagramy, lepiej byłoby sobie kupić np. nowy rower (w 2021 nie kupiłem wielu gier, ale nabyłem porządny MTB), wymienić TV albo zrobić sobie extra wycieczkę (w tym roku odwiedziłem Wyspy Zielonego Przylądka) lub zafundować coś komuś bliskiemu/znajomemu/etc. (zacząłem wspierać finansowo WWF), czy też zaoszczędzić na przyszłość, bo być może nadejdzie czarna godzina, tylko że ja pewnie i tak wydałbym część pieniędzy na inne niepotrzebne rzeczy, może nie na 30 par butów, których nie założę, ale coś bym pewnie wymyślił.

Oczywiście nie warto kupować wszystkiego, bo często zanim uruchomimy dany tytuł, jego cena spadnie z bazowej do 10% (a nie do 50%, które wcześniej wydawało się kuszącą ofertą). Kupiłem kiedyś żonie na gwiazdkę pudełkową wersję The Sims 3 (z jakimiś dodatkami w „gratisie”) za ok. 100 zł, a pół roku później można było nabyć tę grę (razem z 9 innymi, w The Humble Origin Bundle) za niecałe 15 zł. Żona pograła w te simsy może ze dwie godziny, więc nie była to najlepsza inwestycja ;-), ale to temat na zupełnie inne rozważania.

Nawiasem, kilkanaście lat temu otrzymywałem stypendium naukowe (ok. 400 zł miesięcznie, zarabiałem wówczas około 1400 zł, więc była to dla mnie duża kwota) i, przekonawszy się do internetowych zakupów (u progu 2022 brzmi to dość kuriozalnie), co miesiąc kupowałem kilka książek, które chciałem mieć i które były w jakiejś promocji (drugi obieg książki nie był wtedy aż tak popularny, korzystałem głównie ze sklepu merlin.pl). Przeczytałem może jedną trzecią zakupionych tomów (przy założeniu, że przeczytanie książki jest w ogóle możliwe). Otworzyłem i prześledziłem chociaż fragment z mniej więcej 80%, a więc co piątej nabytej książki nawet nie otworzyłem. Część czytałem wcześniej, ale zamówiłem, bo chciałem mieć własny egzemplarz, żeby wrócić doń za jakiś czas. Nie żałuję wydanych pieniędzy, bo lubię mieć dostęp do zakupionych tomów. Gdy zaciekawi mnie jakieś zjawisko, mam sporą bazę wypadową do dowiedzenia się czegoś więcej. Co jakiś czas widzę, że pozycja, za którą zapłaciłem ok. 20 zł (50% ceny), jest dziś do nabycia za 5 zł (np. w księgarni dedalus.pl)… cena książki spadła diametralnie, a ja nie zdążyłem jej nawet otworzyć – brzmi znajomo?


Powyższy tekst pierwotnie opublikowałem na innym, prowadzonym przeze mnie, blogu. Postanowiłem poddać ten artykuł renowacji, bo dotyka kilku kwestii, które wciąż są aktualne: tzw. FOMO (fear of missing out), praco-zabawy (ang. playbour), problemów z tożsamością i zakupoholizmu.

Klikając w nazwę kategorii możesz sprawdzić inne artykuły, które do niej należą:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj