Wieczność gwiazd
Ten ból wyprze każde znieczulenie.
Z wnętrzności mogił moich nagich synaps
ulecą zwątpienia, które stworzyłem.
Ten bóg istnienie miesza z nieistnieniem.
(Czy z Księgi Żywych raczy mnie wymazać?)
Absurdy i nonsensy dadzą mi siłę...
Ten ból — efekt uboczny świadomości,
kwitnie mi w mózgu jak jakiś nowotwór.
Bezbrzeżne morze uśmierzonych źrenic
błyszczy jak lód lizany przez płomienie
i milczy o tym, co umarło w środku.
Jak owad w bursztynie — nic nie mogę zmienić.
Ten bóg muśnięciem niemocy rozrywa
moją niewiarę i krzyk zmienia w ciszę.
(Śmierć — jedyny lek na tę allodynię.)
To, w co wierzę, zamiata pod swój dywan.
Ja... splunę mu w twarz. Czy ktoś to opisze?
Jeśli mnie nie boli — najbardziej się boję.
Gdy będę konał, rzężąc tak jak Goryl,
przemierzę buduary, choćby w myślach,
wydobędę z siebie najgłośniejszy wrzask.
Wymarzę sobie: trumnę z sykomory,
zapach cykuty, gwoździe i koronę;
a moje powieki zgaszą wieczność gwiazd.
Kamil Szkup