Założono mi dziś aparat na zęby. Według ortodontki ma on poprawić nie tylko krzywy zgryz – wpłynie na całe życie, począwszy od zmienienia rysów twarzy, po wyprostowanie nieuświadomionych kompleksów. Wracając do mieszkania badałem językiem nowego lokatora (dozorcę?) mojej jamy ustnej, a po świadomości przewijały się uwięzione uśmiechy. Wśród nich był album Smile nagrany przez Happy Pills – założoną w Swarzędzu grupę muzyczną, której twórczość przypomina brzmienie Pixies, The Breeders, Sonic Youth i Smashing Pumpkins. Swoją drogą to chyba jedna z najbardziej niedocenionych kapel z kraju nad Wisłą. Czwarte wydawnictwo tej niszowej formacji można zmetaforyzować do ortodontycznego aparatu, gdyż ich poprzednie longplaye były dużo mniej przystępne. Historia tej, najbardziej popowej płyty w dotychczasowym dorobku Happy Pills, okazała się spektakularnie pechowa.
Wydany przez Antenę Krzyku krążek trafił na półki amerykańskich sklepów 10 września 2001, a dzień później zespół wyruszył do USA na skrupulatnie zaplanowaną trasę koncertową, która miała obejmować m.in. Boston, Baltimore, Chicago, Filadelfię, Nowy Jork i Waszyngton. Samolot, którym leciał kwintet, został zawrócony na lotnisko we Frankfurcie w wyniku zamachu na World Trade Center i Pentagon. Niefortunna wyprawa i odwołanie występów za oceanem mogły być jedną z przyczyn rozpadnięcia się zespołu chwilę później. Gdyby amerykański sen się ziścił, to los Pigułek Szczęścia mógłby potoczyć się zupełnie inaczej. Sądzę, że ich Uśmiech ma sporą szansę „kliknąć” zwłaszcza obecnym trzydziesto- i czterdziestolatkom.
Otwierający album So Happy wyróżniają beztroskie riffy i wtórujące wokalowi Agnieszki Morawskiej repetycje tytułu tego utworu, które wprowadzają dyskretnie ironiczny niepokój do dreampopowego nastroju całości. Zresztą sama warstwa tekstowa odsyła do zrewidowania nostalgii („There was this time / we thought oh, it’s so fine / since then through years / we became happier”). Radiowe i doskonale skomponowane Not OK mogła kątem ucha usłyszeć Regina Spektor, ale może to tylko mnie singiel Happy Pills zagrał w głowie, gdy pierwszy raz usłyszałem You’ve got Time – piosenkę przewodnią serialu Orange Is the New Black.
Charakter czwartej płyty Happy Pills z pewnością jest przesłodzony, a spomiędzy kolażu dźwięków wysypują się hektolitry antydepresyjnego brokatu. Mamy tu do czynienia przede wszystkim z sentymentalnym brzmieniem charakteryzującym lata 90. przyprószonym subtelnie dozowaną szczyptą ponurej przebojowości muzyki lat 80. oraz stylem przywodzącym na myśl bubblegum rocka: powtarzające się riffy, chwytliwe linie melodyczne, proste akordy, nieskomplikowane harmonie oraz teksty o wspaniałym samopoczuciu, szczęściu, romantycznej miłości i słodkiej żywności. Choćby trzecia piosenka na Smile traktuje o poszukiwaniu belgijskich gofrów z bitą śmietaną, rodzynkami, orzechami włoskimi, czekoladą, cynamonem, jabłkami, wanilią, migdałami, ananasem, wiśniami, truskawkami i miodem. Liryczna wyliczanka wspomagana space-rockowymi zawirowaniami gitar wymieszanych z echami perkusji tworzy euforyczny i nieco eteryczny klimat.
Z kolei początek Sweet & Sour kojarzy mi się z brzmieniem The Moon & Antarctica Modest Mouse, szczególnie z utworem otwierającym ten album (3rd Planet). Morawska wyśpiewująca słowa „You are going down / Maybe it’s a sign / That you need fall of the ground / Trying to catch up with your dream” przełamuje słodkość Smile czarującą melancholią, po której rozpoczyna się instrumentalny Sonic Death Monkey. Utwór ten zawiera urocze zakłócenia i zgrabnie koresponduje z Doolittle Pixies – w zasadzie to oczywista oczywistość, bo nawiązania do twórczości bostończyków rozlewają się niemalże po całej dyskografii Happy Pills. W akustycznym If You na pierwszy plan wysuwa się nastrojowa harmonijka, a w tle słyszymy subtelne grzechotki, jednak nieco uwiera mnie wyświechtany tekst, przez który cały utwór jawi mi się jako zbyt ckliwy. To zdecydowanie najsłabszy moment Smile.
Ponad leniwymi wokalizami i energetyzującymi gitarami Sunday Morning unosi się muzyczny zapis kawowych oparów. Po zwrocie w stronę lo-fi spod znaku mniej hałaśliwego Sonic Youth, Happy Pills częstują kolejną instrumentalną kompozycją. Kites to pogodne post-rockowe plumkanie z rześką perkusją i łobuzerskim skrobaniem po strunach. W Modern Life zaczynającym się od blurowego Woo-hoo! (z Song 2, którego – mam nadzieję – nie da się w kolektywnym sensie nie kojarzyć) wraca żywa przebojowość z pierwszej połowy Smile. Album wieńczy utrzymany w estetyce shoegaze’u Sunflowers. Kompozycja trwa ponad siedem minut i zawiera instrumentalne wstawki improwizowane w studiu, którym charakteru nadają końcowe zabawy sprzężeniem zwrotnym gitary. Być może to zapośredniczona referencja do I Feel Fine Beatlesów, którym to utworem wielka czwórka z Liverpoolu spopularyzowała ten charakterystyczny, ciągły, piszczący, wysoki ton wywołany przeciążeniem obwodów pomiędzy elektryczną gitarą a wzmacniaczem.
Choć Happy Pills reaktywowało się w 2008 (z nową wokalistką Natalią Fiedorczuk) i od tego czasu wydało album długogrający, kompilację oraz epkę, to zespół, mimo dobrego przyjęcia przez krytykę, wciąż działa na marginesie muzycznego rynku, poza nurtem komercyjnym i poza tradycyjnie pojmowaną sceną niezależną. Podczas pierwszej polskiej edycji talent show Idol Kuba Wojewódzki występował w koszulce z grafiką z okładki Smile. Album otrzymał dobre noty w Teraz Rocku i Machinie, ale dziś, w dobie śmierci drukowanej prasy liczby na platformach do subskrybowania muzyki mówią same za siebie. W internecie można znaleźć dziś zaledwie kilka recenzji czwartego krążka Happy Pills (a ich jakość pozostawia wiele do życzenia). Co ciekawe, w popularnych wyszukiwarkach nie można namierzyć tekstów piosenek ze Smile. Fenomen eterycznego funkcjonowania poznańsko-swarzędzkiej formacji wydaje się asumptem do zastanowienia się nad tym, czym obecnie jest muzycznie rozumiana alternatywa. Ptaszki ćwierkają, że zespół pracuje nad nowym materiałem. Może więc opisane przez Michała Tabaczyńskiego pokolenie wyżu depresyjnego zaniecha na chwilę refleksji nad bieżącymi tematami pokroju koronawirusa i znajdzie czas na namysł nad sprawami istotnymi dla (rodzimej) kultury?