Witaj na moim osobistym blogu o kulturze mniej lub bardziej popularnej. Wolę życie na miarę literatury, niż egzystencję wartościowaną lajkami. Gry wideo jarają mnie już ponad trzy dekady. Więcej o mnie możesz dowiedzieć się po kliknięciu w czwartą pozycję z menu.

Wkrótce po starcie spadła 🚀 z moją duszą

Znów naszło mnie na wywlekanie tu strumienia świadomości. Piszę prawie codziennie, ale większość tekstu skrzętnie chowam, bo kiedy siadam do rutynowego wyrzucania z siebie słów, to celem tej aktywności jest pisanie dla samego pisania, a nie napisanie „czegoś”. Dochodzenie, a nie dojście. Gromadzę tę treść w różnych miejscach i formach. Na przykład w notesach i zeszytach, na kartach pamięci lub pendrajwach. Teraz jednak czuję, że potrzebuję coś napisać, bo to dla mnie jedna z najefektywniejszych form samo-pomocy; coś jak SPA dla umysłu… czasem potrzebuję figury „listu wsadzanego do butelki w celu ciśnięcia go w morze”.

Ponieważ nie wiem jeszcze, o czym będzie to, co właśnie piszę, to zacznę od uchwycenia tego, o czym przed chwilą (15 października o 4 nad ranem) pomyślałem. Pomyślałem o zdziwieniu mojego ojca, które wyartykułował słowami „po co mu tyle książek”. Sądzę, że te słowa nie były słowami pytającego, dlatego umyślnie nie wsadziłem w cudzysłów znaku zapytania. Tak sobie myślę, że wcale nie posiadam aż tak dużo książek, po prostu w kraju nad Wisłą kultura czytania jest w opłakanym stanie i – jeśli nie jest się pracownikiem naukowym – to gromadzenie literatury postrzegane bywa jako coś osobliwego. O ile samo posiadanie książek wcale nie musi przekładać się na ich czytanie, o tyle ich nieposiadanie często przekłada się na tzw. wtórny analfabetyzm.1 Jasne, że można mieć dziś książki w wersji elektronicznej, ale weźmy posiadanie książek elektronicznych w nawias. Rozmawiałem kiedyś z doktorem socjologii, który postawił interesującą tezę: nawet posiadanie wielotomowych kolekcji encyklopedii, których właściciele raczej nie czytali, świadczyło przynajmniej o pretendowaniu do bycia postrzeganym jako osoba czytająca. Innymi słowy, w domach, gdzie znajdowały się przedawnione – i poustawiane od linijki – woluminy, manifestowano przekonanie, że słowo pisane jest coś warte.

Po obronie pracy licencjackiej zacząłem czytać „nałogowo”. W trakcie pisania rzeczonego dzieła – i podczas trzech lat kulturoznawczych studiów poprzedzających ten akt – czytałem raczej „rekreacyjnie”, w większości tzw. kolorowe magazyny (muzyczne, growe, popularnonaukowe etc.), tygodniki opinii, czwartkowy dodatek do „Dziennika” i beletrystykę, no i teksty zadane przez wykładowczynie i wykładowców, bo większość tych osób lubiłem i głupio by mi było przyjść na zajęcia nieprzygotowanym, a poza tym zależało mi, by cały czas mieć stypendium naukowe; stanowiło ono mniej więcej jedną trzecią mojej ówczesnej pensji; przez szmat czasu z grubsza ćwierć moich przychodów zawdzięczałem czytaniu. Przynajmniej poniekąd. Wcześniej, przed kulturoznawczymi studiami, nie czytałem prawie wcale, bo miałem na czytanie wyjebane. Często to powtarzam, bo sądzę, że to istotne. Do czytania dla „rozrywki” skutecznie zniechęcił mnie system edukacji, bo i w podstawówce, i w gimnazjum, i w liceum te szumnie zwane kanony lektur mi nie odpowiadały. (Zamiast ślęczeć nad jakimś Nad Niemnem, rozwiązywałem sobie zadania z gwiazdką, które zostały pominięte przez nauczycielkę od matematyki, bynajmniej nie dlatego, że nie miałem ciekawszych zajęć – sądzę, że robiłem po prostu cokolwiek „dodatkowego”, by nie mieć poczucia, że opierdalam się w obszarze edukacji.) Co więcej, nie pasowała mi forma omawiania książek. Po pierwsze – w założeniach przerabiania lektur nie było swobodnej dyskusji, co mogłoby mnie ewentualnie zainteresować (pytania typu „jak wam się ogólnie książka podobała” zwykle owocowały żałośnie wymuszonymi odpowiedziami koleżanek i kolegów). Po drugie – odnosiłem trudne do odparcia wrażenie, że omawianie tych wszystkich książek było sprowadzane do jakichś ponurych tyrad i pseudo-analiz, bo co to za analizowanie, podczas którego idzie się jak po sznurku przez charakterystyki postaci, arbitralnie wyselekcjonowane motywy i obiegowe opinie przestarzałych „autorytetów”, z którymi nie za bardzo dało się polemizować, bo będąc nastolatkiem raczej nie zna się szerszych kontekstów, niezbędnych do krytykowania zastanej… krytyki. Rozwinąłbym ten wątek, ale nie chcę się teraz wkurwiać ponad potrzebę (wspominając to wszystko wkurwiłem się już tak „w sam raz”).

Za „nałogowe czytanie” rozumiem czytanie przez większą część dnia, które prowadzić może choćby do zaniedbania jakichś obowiązków lub do niedospania kosztem „doczytania” (nigdy nie czytałem książek przy latarce pod kołdrą), czasem też np. do przegapienia przystanku kosztem „zaczytania” (i pisania wtedy SMS-ów typu: „zaczytałem się i pojechałem o dwa przystanki za daleko, spóźnię się 20-30 minut” lub „zaczytałem się i przegapiłem Skierniewice, jestem w Łodzi”). Kiedy często czytasz i podróżujesz, albo włóczysz się po okolicy, kraju lub świecie, to siłą rzeczy będą zdarzały Ci sytuacje skorelowane z czytaniem, a nie z Instagramem.

Czytając przez kilka (czasem kilkanaście) godzin dziennie, przez dwucyfrową liczbę miesięcy, można zmienić perspektywę. Trudno nie zmienić, tak mi się wydaje i trochę żałuję, że mój rekordowy „cug” czytelniczy trwał tylko rok z hakiem, a trochę nie żałuję, bo łatwiej mi znów iść na rekord, mimo że na biciu czytelniczego rekordu mi zupełnie nie zależy i szerokim łukiem omijam te wszystkie wyzwania typu „przeczytam X książek w 20YZ roku”. Kompulsywne (tak to chyba należy nazwać) czytanie dość szybko prowadzi do pogłębienia tzw. efektu zanurzenia, czyli zanurkowania w stanie świadomości, w którym jest nam egzystencjalnie lekko, miękko i przytulnie. Sprzężenie flow z immersją w growym medium to dopiero kosmos, ale w każdym innym (medium) da się satysfakcjonująco odpłynąć, been there done that; to „nałogowe czytanie” ma wysoki próg wejścia (wyższy np. od filmożerstwa), nie jest „easy to learn, hard to master”. Ćpanie słów wciąga nieszarpiąco; trzeba się nastroić, żeby chwyciło. Najbardziej szarpiąco wciągają gry wideo, bo mają najlepszą synergię gry (sprzężeniem zwrotnym itd.) na naszej percepcji, na bodźcach. O immersji pisałem, również na tym blogu, wiele razy, np. tututu.

Oczywiście perspektywę może zmienić wiele różnych aktywności, w które wejdziemy głębiej. Mniej więcej od lutego tego roku zrobiłem kolejny eksperyment na własnym organizmie. Chciałem zrzucić dwadzieścia kilogramów, więc postawiłem wszystkie karty na aktywność fizyczną; do granic moich możliwości, żeby przy okazji się sprawdzić; innymi słowy, odchudzanie dla samego odchudzania byłoby dla mnie przejawem próżności i wynudziłoby mnie w słomiany zapał. Wiedziałem, z czym to się wiąże dzięki doświadczeniu (za młodu grałem kilka miesięcy w klubie tzw. trampkarzy; przebiegałem na względnym luzie kilometr w niecałe trzy minuty; przez pół roku z kawałkiem, by unikać wojska, byłem w policealnej szkole sportowej), literaturze i przeczuciu. Ekstremalny wysiłek wiąże się np. z: powikłaniami po ewentualnych kontuzjach; świadomością orania własnych ścięgien i ciągłym przekraczaniu granic; lub wymiotami po ekstremalnym wyżyłowaniu organizmu. Celowo podaję dwa diametralnie różne przykłady, umyślnie tylko dwa, a w środek, między nimi wstawiam opinię. Jeszcze w związku z puszczaniem pawia po wysiłku – zrzyganie się z przemęczenia uważam za najgorszy rodzaj rzygania. Anyway… Potencjalne szkody uznałem za relatywnie niegroźne, natomiast korzyści za… niewiarygodnie cenne. Po sześciu miesiącach intensywnego treningu bez większych problemów byłem w stanie przejechać w ciągu doby ponad dwieście kilometrów na rowerze i przepłynąć cztery kilometry w niecałe czterdzieści minut (regularnie nie pływałem od około roku, ale wcześniej sprawdziłem swoją pływacką wydolność podczas dziesięciodniowych wakacji przy Morzu Czerwonym).

Te wszystkie rakiety wysyłane w niebo, z życzeniami szczęścia i radości, spadają na ulicę przed naszym oknem

W książce umiem schować się głębiej niż w filmie, grze, serialu itede; między stronami jest więcej, bo mniej, więcej między stronami jest też otchłani. […]

Jednym z moich najważniejszych odkryć, które zawdzięczam czytaniu, to przekonanie, że warto czytać również „kiepskie” książki. Przekonanie to ekstrapolowałem również na opinię o konsumowaniu tekstów kultury innego typu (filmów, komiksów, muzyki etc.).

Piszę ten tekst głównie dlatego, że gdy byłem w totalnej rozsypce, dostałem SMS-a od nieznajomego. SMS dotyczył eseju o grze The Talos Principle, który kiedyś spontanicznie napisałem. Na innym blogu, ale postanowiłem „odratować” ten tekst, co udało się dzięki web.archive.org. SMS zmotywował mnie, żebym napisał coś w ramach rozgrzewki przed pisaniem o sequelu The Talos Principle.

Teraz może mała dygresja, o czymś, co nazywamy marzeniami. […] Kiedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem szczęśliwy przeżywając życie, które nie ja wymyśliłem, wyobrażałem sobie przed zaśnięciem, co chciałbym robić. Czytałem wówczas sporo {o muzyce} i myślałem, że może też mógłbym pisać o tym, czego słucham i co słyszę.

Później pochłonął mnie surrealizm. […] Szczególnie Magritte.

Później zgłębiałem antyczne i biblijne korzenie kultury. Nie zmyślam. Dziennikarstwo muzyczne uprawiało mi się całkiem przyjemnie.

Później… co było później? Malarstwo holenderskie!

[tutaj może napiszę o tym malarstwie]

Pierwszą historyczną książkę przeczytałem dlatego, że jej lektura była nowatorską formą egzaminu, który zaproponowała… nie pamiętam jej nazwiska, ale jej mail zaczynał się od „sapot”.

Z kolei w ramach egzaminu z historii filozofii, a raczej zamiast, miałem przeczytać Homo ludens, z myślą, że będę odpowiadał na trzy pytania, na które – jak zapewniał profesor – odpowiem, jeśli przeczytam zadaną książkę uważnie. Nie wiem jak to się stało, ale zapamiętałem tylko jedno z trzech pytań, które zadał mi profesor Mikołejko. Pytanie brzmiało: „Czym jest potlacz i co o potlaczy sądził Huizinga?”.

Kiedy mieszkaliśmy z Anią przy Starym Mieście, między Miodową a Podwalem, dla przykładu, trylogię Igrzysk Śmierci, tuż zanim dowiedzieliśmy się, że ma powstać film w oparciu o pierwszą część, wciągałem w zwykły weekend. Po przeprowadzeniu się do naszego wymarzonego mieszkania uznałem, że chciałbym wrócić do gier i że pora na ce-e-sa.

Moim marzeniem było to, żeby móc się płynnie zmieniać i zmieniam się płynnie jak kameleon. Wiem, że jeśli zachcę biec jak maratończyk, to będę. Słucham teraz Mannequin Pussy. Marisa Dabice śpiewa o niebie, które ma wewnątrz siebie i o podłościach, które można opakować tak, by wyglądały jak szczęśliwe zakończenia. W utworze I Got Heaven, bo o nim mowa, wśród wykrzykiwanych wersów znalazłem pytanie, na które chciałbym zwrócić uwagę: co jeśli sam Jezus pożarłby moją pieprzoną pizdę? („What if Jesus himself ate my fucking snatch?”). Pytanie to, w kontekście całej piosenki, można chyba odczytać jako prośbę o namysł nad tym, że zapośredniczone opowieści, snute przez poprzednie generacje, mogą jawić się dziś jako coś niedorzecznego i przebrzmiałego. A tak swoją drogą, to czyż nazwa zespołu (cipka manekina) nie nakierowuje, choć trochę, na grę tym, czego nie ma, a mogłoby być?

Przekręć stronę.

Jak masz ją przekręcić, jeżeli czytasz tekst na ekranie? Jakimś rozwiązaniem byłoby zastosowanie paginacji, gdyby nie było one zawłaszczone przez… cwaniaków. Paginacja była, i czasem nadal jest, szeroko stosowana nawet w krótkich tekstach, by zwielokrotnić liczbę wyświetleń internetowych stron.

Kilka dni temu czytałem wywiad z Marshallem McLuhanem, który przeprowadzony został w Playboyu z marca 1969 roku.

Czy zastanawiasz się czasem, dlaczego wciąż symbolem zapisu komputerowych plików jest dyskietka, czyli fizyczny nośnik danych, którego wiele młodszych osób nie miało nawet w ręku?

  1. Tutaj będzie lista źródeł 🙂 ↩︎
Klikając w nazwę kategorii możesz sprawdzić inne artykuły, które do niej należą:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj