Witaj na moim osobistym blogu o kulturze mniej lub bardziej popularnej. Wolę życie na miarę literatury, niż egzystencję wartościowaną lajkami. Gry wideo jarają mnie już ponad trzy dekady. Więcej o mnie możesz dowiedzieć się po kliknięciu w czwartą pozycję z menu.

Obcowanie z duchami Hani Rani

Nowy album Hani Raniszewskiej od poprzednich odróżnia intensywność wrażeń wyrażonych tekstem i innymi warstwami wokalnymi, gdyż na pierwszym z jej solowych krążków (Esja) werbalnych partii nie było w ogóle, a na drugim (Home) głos towarzyszył bodajże pięciu utworom. Ewoluowało także brzmienie; jest w nim więcej eksperymentowania, namysłu nad sceną i eksplorowania nieznanych przestrzeni, również w dosłownym sensie. Artystka konsekwentnie zaskakuje swoimi wędrówkami; tym razem w zdumienie wprawia mnie spektakularnie spektralny śpiew oraz poszerzona paleta instrumentacji. Zanim przejdę do wgrążania się w podróż z Ghosts – tak zatytułowany został longplay – czuję potrzebę wtrącenia kilku zdań, które mogą być pomocne w zrozumieniu mojego odbioru tej muzyki.

Kilka lat temu, po lekturze Austerlitz W.G. Sebalda, zacząłem mieć obsesję na punkcie hauntologii, czyli tzw. „zwrotu” badawczego, którego domeną są fantomy niespełnionych potencjalności. W języku polskim ów nurt nazywany jest czasem duchologią, widmologią lub widmontologią. Śmiem twierdzić, że określenia te wprowadzają zbędny zamęt, bo brak im adekwatnej subtelności. Szkopuł w tym, że hauntologia jako subdyscyplina (antropologii, literaturoznawstwa czy filozofii) nie jest powiązana z jakimś paranormalnym kokodżambo. Hauntologiczną ideę przed trzydziestoma laty zaproponował Jacques Derrida w książce Widma Marksa. Stan długu, praca żałoby i nowa Międzynarodówka. Myślę, że warto zaakcentować, iż w języku francuskim czasownik „haunter” znaczy tyle, co „nawiedzać”, „prześladować” lub „straszyć”. Sensownym zamiennikiem terminu „hauntologia” wydaje się być „zwrot spektralny” (ang. spectral turn); fizyczne konotacje nie tylko dodają kurażu, ale też wtłaczają kolejne znaczenie. Przedmiotem zainteresowania hauntologii jest przede wszystkim paradoksalny status ontologiczny widma, które nie jest ani bytem, ani nie-bytem – jak uśmiech kota bez kota, który widziała nie tylko Alicja z Krainy Czarów, ale również Witelon (średniowieczny uczony, z którego prac korzystali m. in. Mikołaj Kopernik i Johannes Kepler). Napomknę jeszcze, że język francuski, ze względu na nieme „h”, funduje dodatkową osobliwość, ponieważ brzmienie słów „ontologie” i „hantologie” jest bardzo podobne. Potocznie hauntologię można rozumieć jako analizowanie znaczeń pochodzących z różnych okresów i praktykować poprzez śledzenie różnorakich przemian, które sprawiają, że auratyczności nakładają się na siebie.

Ghosts otwiera utwór zatytułowany Oltre Terra, co – jak sądzę – można przetłumaczyć jako „Poza Ziemią”, mimo że nieco inaczej tłumaczono niedawno zakończoną wystawę o tym samym tytule, którą zamówiło Muzeum Narodowe w Oslo i którą kuraturowała Hanne Eide (o wystawie można poczytać pod tym linkiem). Kompozycja eksponuje fizyczność brzmienia, czuć w niej industrialny sznyt, choćby za sprawą wkomponowania zniekształceń, które przypominają, że muzykę możemy odbierać nie tylko za pomocą słuchu. Utwór ten kojarzy mi się trochę z twórczością Aleksandry Słyż, trochę z wczesnym brzmieniem zespołu Godspeed You! Black Emperor. Pisząc te słowa jestem już po kilkunastokrotnym przesłuchaniu Ghosts od początku do końca i żywię przekonanie, że charakterystyczna „walcowatość” tego preludium kreuje atmosferę czegoś na kształt seansu spirytualistycznego, jest zaproszeniem do wzięcia racjonalności w kwadratowy nawias.

Hello zaczyna się w tonie poprzedniej ścieżki, ale po kilkunastu sekundach wyłania się pulsujący bas o rosnącym natężeniu, w międzyczasie dochodzą partie klawiszy fortepianu, po czym zaczyna dominować eteryczny i hipnotyzujący wokal. Jeśli słuch mnie nie zawodzi, to Hania śpiewa i z przepony, i z gardła. Ekscytacje mieszają się tu z niepokojami; magię czynią różne czasy pogłosu. Uwagę co chwilę przykuwa neurotyczna i urokliwa sekcja perkusyjna, której zapętlenie koresponduje z echami „hello”. Pod koniec w tle pobrzmiewa kołysankowe plumkanie, które podkreśla oniryczny wymiar całości. W warstwie tekstowej doceniam metaforę otwartego okna, bo gdy słucham Hello z szeroko zamkniętymi oczami, to za powiekami mam Dziewczynę czytającą list… Vermeera. W kontekście całości poruszająca jest gra opozycjami, np. mieszanie porządków jawy i snu lub repetycje „hello” poprzedzone stwierdzeniem, że to czas na pożegnanie. Najbardziej chwyciło mnie tu chyba zaśpiewanie, na jednym oddechu, o niespaniu przez kilka nocy i o tym, że sny są zakazane, bo dołują („Haven’t been dreaming since couple of nights / the dreams are forbidden, they just bring you down”). Siłę rażenia tego dwuwersu potęguje błyskawiczne nabranie powietrza, tuż po słowie „down”. Mimo ogólnej pogodności, czy wręcz taneczności tego utworu, da się w nim wyczuć fluktuującą paranoję.

Don’t Break My Heart od razu słyszymy głos. Głos romansujący z smoothjazzową estetyką, który od połowy utworu przechodzi w wokalizy, a może raczej w tzw. scat. Kiedy Hania śpiewa o słodkości słonecznej ciszy, w tle zaczyna pobrzmiewać trip-hopowe grzechotanie. Na poziomie samej kompozycji co jakiś czas coś się tu pojawia i coś znika. Melodramatyczny nastrój budują zarówno słowa i melodia, te pierwsze znów lawirują wokół przeciwieństw: płonące umysły rozgrzewające mroźny widok samotnych nocy stanowią podwójny kontrapunkt, bo z jednej strony dotyczą przełamania mroku światłem, z drugiej – różnicy temperatur. Najdłużej zastanawiało mnie to, że za tytułowym łamaniem serca stoi… prawda. Nie tylko przy tym utworze warto zwrócić uwagę na to jak Hania wprowadza do swoich tekstów noc i co ma na jej temat do powiedzenia, bo przecież to właśnie nocą najczęściej nasz rozum śpi, a co się wtedy dzieje wiemy od Francisca Goi.

Czwarta kompozycja przełamuje piosenkowość dwóch poprzednich i zupełnie nie kojarzy się z (wcześniejszą) twórczością Hani Rani. Gdybym miał zaszufladkować ten utwór, to umieściłbym go gdzieś między ambientem a post-rockiem, ale te określenia dawno już się zdewaluowały, nie wydają się adekwatne. Pulsujące, transowe powtórzenia zniekształcają się, przy każdej repetycji dynamika ulega nieznacznej zmianie. Zieje z tego jakaś transcendencja, muzyczna wizja zaświatów, cisza przed burzą. Brzmi to jakby 65daysofstatic zmiksować z Burialem. Na początku wydawało mi się, że 24.03 nie pasuje do reszty materiału z Ghosts, ale po przespaniu się z tą płytą jestem przekonany, że w kontekście majaków, przywidzeń i widm pasuje idealnie, jak dwie przeciwstawne do siebie konwencje eksponowania, które Stephen Greenblatt nazwał rezonansem i zachwytem.

Dancing with Ghosts Hanię wokalnie wspiera Patrick Watson, którego głos towarzyszy tylko niektórym wersom, dzięki czemu można poczuć jego nieobecność. Aranżacja subtelnie uwypukla dwuznaczności zaszyte w słowach, bo przecież „odejście” może oznaczać zarówno zmianę położenia i zwieńczenie życia. Dyskretny akompaniament nawiedzają zakłócenia; niektóre z nich przywodzą na myśl świsty radia gubiącego fale. Efemeryczne dźwięki współgrają z warstwami tekstu, który opowiada o paradoksalnym obcowaniu z duchami – przypomina ono tańczenie razem, ale osobno. Hani udaje się w nieoczywisty sposób uchwycić powszedniość, szczególnie urzekło mnie spostrzeżenie, że nadchodzący na czas dzień cicho ukrywa to, co znajdujemy. Artystka często wspomina o miejscach, w których chciałaby zagrać ze względu na ich przeszłość; ze względu na to, kto w tych miejscach wcześniej był i co tam się wydarzyło. W jednym z wywiadów stwierdziła, że ranga miejsca miewa przełożenie na to, że podekscytowanie jego auratycznością idzie w parze z presją, przez co można zapomnieć o tym, by w pełni doświadczyć magii otoczenia. Koncentracja nad tym, by sprostać oczekiwaniom i wykrzesać z siebie jak najwięcej, w pewien sposób rozprasza uważność obecności. Tańczenie z duchami da się odczytywać jako ezoteryczną fantazję, ale jawi mi się ono bardziej jako metafora odpamiętywania lub odgruzowywania przeszłości. Próba oddzielenia od siebie warstw przeszłej rzeczywistości i odróżniania tego, co realne, od tego, co wymyślone, w moim przekonaniu leży u podstaw hauntologii.

A Day in Never wyróżnia efekt wypaczenia wysokości tonu. Poprzeciągane dźwięki wiolonczel tworzą mglistą aurę, w której część wokalnych partii staje się jakby umyślnie nieczytelna, zlewająca się, zabłąkana. Zagęszczenie melodycznych i lirycznych powtórzeń odczytuję jako swoistą mnemotechnikę, zwłaszcza że w tekście literalnie pojawia się deklaracja niezapominania („I will try to not forget it”). Dzień demontujący absolutne zaprzeczenie sam w sobie stanowi impresję na temat frazy „nigdy nie mów nigdy”. Powracające motywy czasu, poszukiwań i ognia dodają wydźwiękowi tego utworu animuszu. Czy mimo tego, że bardzo dużo się tu dzieje, całość pozostaje zwiewna, czy może raczej zakrawa o nieznośną lekkość bytu?

Spomiędzy fortepianowych pasaży z Whispering House wydobywają się miarowe, ledwo słyszalne oddechy. Strzegą rytmu jak metronom. Muzyczna ilustracja szepczącego domu wywołuje we mnie przyjemne synestezje, bo słyszę tu ciepło, gładkość, tajemnicę i zapach kominka, który dopiero co wygasł. Aranżacja powstała we współpracy z Ólafurem Arnaldsem i jest chyba najspokojniejszą częścią Ghosts.

Komponowanie The Boat sięga 2021 roku, kiedy Hania przygotowywała ścieżkę dźwiękową do filmu Wenecja. Awangarda bez granic (Venice: Infinitely Avant-Garde) w reżyserii Michele’a Mallyego. Podczas kilkutygodniowego pobytu w mieście znanym z gondol i kanałów artystka godzinami przebywała na wodzie, by przemieszczać się z miejsca na miejsce i kontemplować magię tamtejszych okolic.

fragment plakatu promującego film Venice: Infinitely Avant-Garde

Pierwotna wersja utworu była rejestracją gry na akustycznym pianinie, przyprószonej dźwiękami szarpania strun kontrabasu; technika gry na instrumentach smyczkowych, zwana pizzicato, może kojarzyć się z muzyką eksperymentalną, choćby z jazzem, ale była stosowana już w XVII wieku (lub wcześniej). Pierwsze z udokumentowanych wykorzystań pizzicato przypisuje się szkockiemu kompozytorowi Tobiasowi Hume’owi. W jednym z wywiadów Hania poinformowała, że postanowiła odłożyć The Boat na przynajmniej rok, bo chciała, by kompozycja dojrzała i trafiła na jej kolejną solową płytę. Wróciwszy do pracy nad utworem pianistka zapragnęła, by był on przesiąknięty smyczkami i zostały one zarejestrowane w dużej sali Polskiego Radia w Warszawie, jesienią 2022 roku. W kwietniu 2023 roku wytwórnia whisky Bowmore zaprosiła Hanię wraz z Neelsem Castillonem do spędzenia czasu na szkockiej wyspie Islay i stworzenia teledysku. Muzycy postanowili nie koncentrować się wyłącznie na obrazie; zarejestrowali otaczające ich dźwięki i wkomponowali w The Boat. Szumy wiatru i wody dyskretnie przelatują gdzieś pod spodem hipnotycznej melodii, a polifonia perspektyw napędzająca ten utwór prowadzi ku frapującym rejestrom – do namysłu nad tym, co nieuchwytne, nieuniknione i ponadczasowe.

Posępność melodii Moans potęgują (obecne w tekście) omeny klimatycznej katastrofy: jęczące drzewo, światło trwoniące oddechy, poczucie bezradności. Czarnowidzenie z tego utworu ma też wymiar osobisty, głównym wątkiem wydaje się być pragnienie/presja miłości, na którą może nie wystarczyć życia. Jednak kiedy Hania śpiewa o tym wszystkim… o braku zaufania, płaczu, bólu oraz siedzeniu z zamkniętymi oczami i wyczekiwaniu na śmierć, to odnoszę wrażenie, że da się nabrać sił z tej bezsilności, że ten pesymizm ma katartyczną potencjalność, bo przecież mrok rozjaśniają subtelne arie, które słychać na dalszym planie. Nawiasem, wibrujące zakłócenia, słyszalne mniej więcej od połowy kompozycji, kojarzą mi się z ostatnimi sekundami czołówki serialu Severance. Przy okazji wspomnę, że napisałem kilka słów o pierwszym, drugimtrzecim odcinku tego serialu.

Podobno tworząc Thin Line Hania wyobrażała sobie utknięcie w granicznym momencie egzystencji, w którym następuje przechodzenie z jednego świata do drugiego. Utwór ten kojarzy mi się trochę z Paranoid Android Radiogłowych, przy czym nie chodzi mi o melodię, tylko o vibe. Autorefleksje podmiotu lirycznego na myśl przywodzą limbo lub śmierć kliniczną, zwłaszcza kiedy wybrzmiewa najbardziej poruszający wers, w którym dźwięk śmierci ma kształt życia („Why the sound of death has shape of life?”). W Thin Line odnajduję też warstwę transhumanistyczną, np. wtedy, kiedy Hania śpiewa o tym, że zostaliśmy zaprojektowani, by nigdy nie tęsknić za światem, by nigdy nie przegapić ludzkości… ta wielowymiarowość jest przytłaczająco ekscytująca. Rytm nadawany przez instrumenty perkusyjne Duncana Bellamy’ego kreuje cyberplemienną atmosferę.

Jedenastominutowa suita, będąca trybutem dla pioniera nowoczesnego jazzu w kraju nad Wisłą, jest według mnie doskonałym przykładem muzycznej hauntologii. Kompozycja brzmi jakby była wzbogaconą wersją improwizacyjnej sesji. Przeobrażanie tematu, zwłaszcza między czwartą a szóstą minutą, zapiera dech w piersiach. Wirtuozerskie przejścia między dźwiękami odczytuję jako kontrę dla wcześniejszych niejasności i choć jest w tym graniu jakiś głód doświadczeń, to nie prowadzi on w stronę melancholijnego nienasycenia, tylko w kierunku cyberpunkowej trzeźwości. Utwór nosi tytuł Komeda.

Utracie porusza mnie opanowanie głosu przykrywającego narastające napięcie sekcji smyczkowej i galop klawiszy. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale słuchając tego utworu robi mi się po prostu smutno. Delikatne pogłosy i falujące dźwięki tworzą poczucie sinusoidalnej wyboistości i mimo że nie mam bladego pojęcia o jakiej utracie jest ta piosenka, to jest mi przykro, gdy słyszę, że jest miejsce, do którego należycie i że rozpływa się pomiędzy tymi nutami.

Wieńczącej album Nostalgii najbliżej do materiału z debiutanckiej Esji. Minimalistyczna kompozycja w większości składa się z gry ciszą. Cisza kroi tu każdą nutę, paradoksalnie wybrzmiewa, jak niedobłysk na wybłysku. Oprócz samego instrumentu możemy usłyszeć również odgłos zderzeń opuszków palców z klawiszami oraz ich „amortyzację”. Zabieg ten kojarzy się z estetyką lo-fi lub brzmieniem demka; w tym konkretnym przypadku uratowanie efektów ubocznych ewokuje emocje i artykułuje napięcie między studiem a estradą.

Niektóre teksty z Ghosts Hania napisała dzięki pobytowi w szwajcarskich Alpach, gdzie pracowała nad ścieżką dźwiękową do wyreżyserowanego przez Susannę Fanzun filmu dokumentalnego The Giacomettis o, jak nie trudno się domyślić, życiu i twórczości rodziny Giacomettich, a nie tylko o Alberto Giacomettim, co jak cielęta karmione prozakiem, za press kitem, powtarzają osoby, które ani nie widziały filmu, ani nie zadały sobie trudu przeczytania jego opisu lub zastanowienia się nad liczbą mnogą w tytule tegoż. W okolicy posiadłości, niegdyś należącej do artystycznej familii, znajdowało się sanatorium, które według autochtonów jest teraz nawiedzone. Lokalne legendy, tamtejsza pamięć kulturowa i spędzanie większości czasu z własnymi myślami, dostarczyły Hani impulsów do stworzenia wyjątkowej opowieści. Opowieści będącej wiwisekcją fundamentalnych i uniwersalnych tematów, które dotyczą wszystkich, a jednocześnie bywają nad wyraz osobiste. We wstępnym rozdziale książki Ghosts of My Life: Writings on Depression, Hauntology and Lost Futures jej autor, Mark Fisher, zgrabnie i zwięźle wyjaśnia znaczenie pozornie paradoksalnego stwierdzenia „to, co osobiste, jest polityczne”: to, co osobiste, jest bezosobowe, apersonalne. Fraza kojarzona z drugą falą feminizmu, przyszła mi teraz na myśl, bo skończywszy pisać niniejszy tekst, postanowiłem poczytać, co o nowej płycie Hani piszą muzyczne media. Złapałem się za głowę, bo natrafiłem niemal wyłącznie na lapidarne pseudo-recenzje posklejane z materiałów promocyjnych oraz na artykuły, które wyglądają jakby algorytmy nazywane sztuczną inteligencją wyrzygały treść pozbawioną sensu. Pierwotne rozumienie frazy „to, co osobiste, jest polityczne” polegało na tym, że kobiety chciały przenieść swoje osobiste dramaty na arenę publiczną, bo mężczyźni uważali, że osobiste problemy należy rozwiązywać indywidualnie i prywatnie. Chwilę po tym, gdy Mark Fisher odebrał sobie życie, krytyk muzyczny Simon Reynolds na łamach „Guardiana” przypomniał argumentację autora Realizmu kapitalistycznego: „Pandemia psychicznej udręki, która wpływa na nasze czasy, nie może zostać właściwie zrozumiana lub zaleczona, jeśli depresję postrzega się jako prywatny problem, z którym borykają się poharatane indywidua.”

We wkładce dołączonej do Ghosts znajdziemy czteroakapitowy fragment, który rozpoczyna powieść Bieguni. Na przedostatniej stronie tej książki można znaleźć pytanie, które teraz sobie zadaję: „Kto to przeczyta?”. Chciałbym, żeby przeczytała to Hania Raniszewska. Myślę, że Olgę Tokarczuk z Markiem Fisherem (i ze mną też) łączy pogląd dotyczący potrzeby odświeżania opisu rzeczywistości. Nieżyjący już autor pisał o tej potrzebie w wielu tekstach, szczególnie w książce Realizm kapitalistyczny. Czy nie ma alternatywy?, a nasza noblistka w eseju pt. Prace Hermesa, czyli jak tłumacze codziennie ratują świat, który wchodzi w skład zbioru Czuły narrator, napisała:

Nie ma straszniejszej choroby niż ta, kiedy człowiek zgubi swój indywidualny język i przejmie całkowicie jako prywatny ten zbiorowy. Chorują na to urzędnicy, politycy, akademicy, chorują też księża. I jedynym rodzajem terapii staje się wtedy literatura – obcowanie z językami twórców działa jak szczepionka przeciwko wizji świata tworzonej doraźnie i traktowanej instrumentalnie. Jest to potężny argument za czytaniem literatury (także klasycznej), bo literatura pokazuje, że kiedyś języki zbiorowe funkcjonowały inaczej, a w związku z tym powstawały inne wizje świata. To właśnie dlatego warto czytać – by dostrzegać te inne wizje i upewniać się w tym, że nasz świat jest jednym z możliwych i na pewno nie został nam dany raz na zawsze.

Od premiery Ghosts zdążyło upłynąć już kilka dni, a ja wciąż nie mogę oderwać się od słuchania tej płyty – zasypiamy razem i budzimy się razem. Często powtarzam, że ubolewam nad dominującą formą odbioru muzyki i nie chodzi mi już nawet o to, że coraz mniej osób słucha albumów od początku do końca, tylko o to, że dla wielu dziwaczną praktyką wydaje się słuchanie bez jednoczesnego robienia czegoś innego. Iluzoryczny multitasking, gloryfikowany przez kapitalizm i nowe fale liberałów, upośledza praktyki odbiorcze, które wcześniej same w sobie były celem i prowadziły do intymnego namysłu nad tym, co rzeczywiście ma znaczenie. Hania w wywiadzie, który – po premierze jej solowego debiutu – przeprowadzał Wojciech Przylipiak, na pytanie „co rani Hanię Rani?” odpowiedziała: „Bezmyślność życia. Życie wewnątrz »na autopilocie«, jak ładnie o tym mówiła w jednym wywiadzie Misia Furtak. Bezmyślność, jeśli chodzi o ekologię, o podejście do tego, jak traktujemy świat, siebie samych. Ale też bezmyślność i jałowość w relacjach. To mnie rani.”

Karierę Hani śledzę od samego początku i jej muzyka bardzo często sączy się z moich głośników lub słuchawek. Po świetnych singlach promujących nowy album nie mogłem się go doczekać, więc czytałem, słuchałem i oglądałem wywiady z artystką. Dowiedziałem się z nich nie tylko interesujących rzeczy o muzyce – okazało się, że mamy podobny mindset. Pisząc o Ghosts pomyślałem, że chciałbym kiedyś przeprowadzić z Hanią wywiad-rzekę i właśnie uznałem, że warto to napisać, bo żywię przekonanie, że słowa mają sprawczą moc. Płyta Ghosts przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania; chyba nie słyszałem w tym roku niczego, co podobało mi się bardziej, a przesłuchuję przynajmniej kilka nowych krążków tygodniowo. Jakiś czas temu napisałem krótki tekst o cover-albumie Biała flaga, który Hania nagrała w duecie z Dobrawą Czocher, nie spodziewałem się wtedy, że Hania nagra tak dobry longplay tak szybko.

Tekst ten nie powstałby (na pewno nie w takiej formie), gdyby nie głęboka rozpacz. Pisanie często podnosi mnie na duchu. Słuchanie Ghosts również.

Klikając w nazwę kategorii możesz sprawdzić inne artykuły, które do niej należą:

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj