Dobry to był rok, przynajmniej ze względu na muzykę, której słuchałem, a słuchałem chyba więcej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nie chciałem zaczynać od „nie”, ale od razu zaznaczam: nie przepadam za zestawieniami i podsumowaniami typu „X najlepszych płyt [tu wstaw rok, miesiąc, tydzień albo dekadę]”. Jednocześnie je uwielbiam, bo w wielu czyichś listach tego typu odkrywam coś dla siebie. Przeglądając różne „selekcje” trudno nie natrafić na jakąś perełkę.
Maciek Kurowicki z zespołu Hurt śpiewał kilka lat temu w utworze Boarobotnik: „Zimo wypierdalaj / Zima jest wspaniała / Przypomnij sobie jak spadł pierwszy śnieg”. Coś w tym jest. Na pewno. Między clickbaitem a syntezą znajduje się definicja naszych czasów. Nie pamiętam „mniej mobilnego” roku. Nie przeżyłem „bardziej cyfrowego”.
Nie owijając w bawełnę czy inny cotton – ten rok był muzycznie i zajebisty, i przykry, bo ukazało się sporo świetnych krążków, ale wiele koncertów nie mogło się „normalnie” odbyć (koncerty on-line są „normalne” inaczej). Oto 20 longplayów, które szczególnie mnie w tym roku chwyciły, poruszyły, przykuły, urzekły lub zachwyciły (kolejność alfabetyczna, o każdym dwa zdania):
Caribou – Suddenly
Dan Snaith jest w szczytowej formie i dostarcza psychodeliczny pop w najlepszym wydaniu: z wielowarstwowych fal wyłaniają się widma przeszłości. Artystę słyszałem na żywo na Offie i na Opku i umieram z ciekawości jak materiał z nowej płyty będzie brzmiał na żywo. |
Coals – docusoap
Katarzyna Kowalczyk i Łukasz Rozmysłowski zaserwowali krążek ociekający neurotyczną przebojowością sprzed lat. Druga płyta śląskiego duetu nostalgicznie odpręża i hipnotyzuje jak dokumentalne telenowele przepalane vaporwavem. |
Emancipator – Mountain of Memory Album do podróżowania w czasach pandemii. Palcem po mapie. |
Figueroa – The World As We Know It Powiecie, że to Amon Tobin w folkowym wydaniu, a ja powiem, że to gitarowa neopsychodelia z frapującymi udziwnieniami. Ciemność jest wszystkim co znamy, a światło jest iluzją. |
Fiona Apple – Fetch The Bolt Cutters Tak brzmi ambitny pop z odjechanymi jazzowymi przejażdżkami i swingowymi aranżacjami. Fionę kocham od zawsze, przede wszystkim za mocne teksty, dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. |
Fleet Foxes – Shore Pogodny surrealizm, którym można dmuchnąć sobie w żagle jak pomyślnym wiatrem. Integralną częścią tego wydawnictwa jest vintage’owy film nagrany na 16 milimetrowej taśmie. |
Fontaines D.C. – A Hero’s Death Urzekająca melancholia dla lubiących smutny post-punk. Przy drugim albumie Irlandczyków można przeżywać czyjąś śmierć, przepracowywać traumę i rozpamiętywać alienację. |
Grimes – Miss Anthrop0cene Kanadyjska artystka osiem lat temu albumem Visions pokazała jak brzmi alternowoczesny pop, a dziś konwergencja jej muzyki zaczyna wymykać się konwencjom. Trans-humanistyczny fin de siècle. |
Hoshi – Sommeil levant Druga płyta francuskiej piosenkarki urzeka przebojową pościelowością. Idealna zarówno do bitwy na poduszki jak i do onirycznych dyskotek, podczas których można skopać z łóżka kołdrę oraz usłyszeć trzask przekręconej sprężyny i ciszę przed rozdarciem prześcieradła. |
Jessie Ware – What’s Your Pleasure? Napisać, że to „intymna i zmysłowa muzyka” to nic nie napisać. Napisać, że to „odurzający koktajl uwodzicielskich bitów, elektryzujących refrenów i wyuzdanej produkcji” to jak przejęzyczyć się i zaproponować komuś afrodyzjak zamiast aperitifu. |
Jeszcze – Niesen Niesen składa się z siedmiu niecodziennych utworów, które łączy motyw brzegowej świadomości. Całość przypomina wiarygodny nadrealizm, który przeplatają: kołysankowa oksymoroniczność, przyjemne niezręczności, neurotyczne odprężenia, niedopowiedzenia i niejednoznaczności. |
John Frusciante – Maya Najnowszy album wieloletniego gitarzysty RHCP zaczyna się od słów „daj mi pierdolony breakbeat”, a później jest już tylko lepiej. Trudno się oderwać od obcowania z tą elektroniczną dżunglą. |
Lady Gaga – Chromatica Królowa popu w najlepszej formie. Żona kupiła mi Chromatikę na winylu i nie pozwala mi już jej słuchać, bo przedawkowałem. Więcej o tym krążku piszę w artykule pt. Chromatica w „nowomedialnym” kontekście płci. |
Nothing – The Great Dismal Wciąż wolę Tired of Tomorrow, ale najświeższy materiał Dominika Palermo (i spółki) zapada w pamięć i kliknął mi od pierwszego odsłuchu. Posępna i zarazem piękna płyta. |
Phoebe Bridgers – Punisher Melancholijny folk, który chwyta za serce i kameralny storytelling do rozkminiania godzinami. Phoebe Bridgers mogłaby być moją siostrą na wygnaniu w betonowym ogrodzie zoologicznym. |
Porridge Radio – Every Bad Moje post-punkowe odkrycie roku. Kojarzy mi się to trochę z graniem spod znaku The Organ, ale jeśli wyżej znaczy lepiej, to Every Bad znajduje się o dwa i pół piętra wyżej od Grab That Gun. |
Public Memory – Ripped Apparition Te trip-hopowe pejzaże dźwięków mają w sobie coś niepokojącego i sprawiają, że można poczuć się jak Alicja spadająca w głąb króliczej nory. Nietypowe wokalizy Roberta Tohera przywodzą na myśl debiutancki krążek solowy Thoma Yorke’a. |
Róisín Murphy – Róisín Machine Echa tanecznych nostalgii i brikolaż zapętlonych fantazji. Zupełnie niepotrzebnie obawiałem się, że dyskotekowa diwa może nie dowieźć. |
The 1975 – Notes on a Conditional Form Najbardziej niespójny concept album 2020 roku, choć chyba lepszym słowem byłoby „eklektyczny”. Znajdziemy tu i garażowy punk rock z glamowymi mrugnięciami, i mieszankę dubstepu z dancehallem na sterydach. |
The Microphones – Microphones in 2020 44 minuty i 44 sekundy, z których wylewają się ekspresje, emocje, historie, histerie, uczucia, przeczucia i melancholia. Phil Elverum, nieco na przekór epoce streamingu, wydaje pod starym szyldem jednoutworowy album, który jest albumem drogi. |
The Strokes – The New Abnormal Nowa nienormalność to dla mnie płyta szczególna, bo słuchając jej byłem na świeżo po zakończeniu cyfrowego detoksu. Strołksi wjechali w tym roku na tak zwanej pełnej. |
—
W powyższym zestawieniu nie zmieściło się wiele naprawdę znakomitych płyt, ale tak to już bywa z listami typu the best of X. Klucz doboru był prosty – wypisałem 20 albumów, które jako pierwsze przyszły mi na myśl podczas mojego dzisiejszego wspominania minionego roku.
[…] Sporządzanie zastawienia albumów, które w 2020 roku uznałem za najlepsze, było dla mnie dość łatwym zadaniem, mimo że nie przepadam ze tworzeniem tego typu form. Założyłem wówczas, że wyjdę z tzw. strefy komfortu, bo 2020 rok był dla mnie rokiem, który w większości upłynął pod znakiem wygrzebywania się z zastygnięcia. Owe wygrzebywanie kojarzyło mi się nieco z larwalnym stanem głównego bohatera głośnej powieści Patricka Süskinda, ale może rozwinę tę dywagację przy innej okazji… Po prostu nie czuję tworzenia, bądź co bądź intymnych rzeczy, które w założeniu mają się klikać. Na blogu piszę głównie dla siebie i rodzi to pewne dylematy. Z komponowaniem „nośnych” tekstów komercyjnych raczej nie mam problemu, bo rozumiem ich konwencję i nie są mi obce prawidła seo-pisarskiego rzemiosła. Jeśli czytacie np. Gazetę Finansową, to być może natrafiliście na jeden z artykułów, który wyszedł spod moich palców. Ghostwriting w kraju nad Wisłą raczej nie cieszy się estymą, ale mnie nie wydaje się on faktograficznie podejrzany. Lubię pisać, bez względu na formę, lecz pisząc w „czasie wolnym” zgoła inaczej myślę o potencjalnych konsekwencjach tekstu. W 2020 uznałem, że przygotuję listę dwudziestu płyt, które mnie urzekły, bo sam lubię zapoznawać się z takimi listami i kilka osób spytało mnie o mój osobisty ranking. Dodatkowym pretekstem było to, że większość influencerów i redakcji prześcigała się w publikowaniu rocznych podsumowań i raczyła nimi już od połowy grudnia. Pomyślałem, że podzielenie się wrażeniami na początku stycznia będzie wartościową manifestacją blogowania w rytmie slow. Pod tym linkiem dostępne jest moje muzyczne podsumowanie roku 2020. […]